,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A to do niej niepodobne.- Wiem, że Foster jest trochę za stary do naprawdę ciężkiej pracy - odezwał się, wolno wymawiając słowa.- Obawiam się, panie Reed, że Manning jest jeszcze starszy.Mówi, że ma siedemdziesiąt pięć lat.Ale widzi pan, pomyślałam sobie, że zatrudnienie go na kilka dodatkowych dni mogłoby być korzystne, ponieważ wiele lat temu pracował u doktora Kennedy'ego.A tak przy okazji, młody człowiek, z którym Helen się związała, nazywał się Afflick.- Panno Marple, skrzywdziłem panią w myślach -oświadczył Giles.- Jest pani geniuszem.Wie pani, że dostałem od doktora Kennedy'ego te próbki pisma Helen?- Wiem, byłam tu, kiedy je przyniósł.- Nadam je dzisiaj na poczcie.W ubiegłym tygodniu zdobyłem adres naprawdę dobrego grafologa.- Chodźmy do ogrodu przywitać się z Manningiem - zaproponowała Gwenda.Manning był przygarbionym, z wyglądu opryskliwym staruszkiem o załzawionych, nieco chytrych oczkach.Tempo, z jakim grabił ścieżkę, wyraźnie wzrastało w miarę zbliżania się jego pracodawców.- Dzień dobry panu.Dzień dobry pani.Ta pani powiedziała, że przydałaby się państwu dodatkowa pomoc w środy.Będę przychodził z przyjemnością.Aż wstyd, jaki ten ogród zaniedbany.- Obawiam się, że pozwolono mu dziczeć przez ostatnie lata.- Tak pewnie było.Pamiętam, jak wyglądał w czasach pani Findeyson.Jak na obrazku.Ona bardzo lubiła swój ogród, ta pani Findeyson.Giles opart się o walec.Gwenda oskubywała zeschłe płatki z róż.Panna Marple, zbliżywszy się nieco do rozmawiających, pochyliła się nad powojem.Stary Manning wsparł się o grabie.Wszystko było przygotowane do luźnej porannej pogawędki o dawnych czasach i pracy w ogrodzie w tamtym dobrym okresie.- Przypuszczam, że zna pan większość ogrodów w tej okolicy - powiedział Giles zachęcająco.- Hm, to prawda, że dość dobrze znam te strony.I kaprysy, jakie mają różni ludzie.Pani Yule z Niagry miała żywopłot z cisów, który strzyżono tak, żeby wyglądał jak wiewiórka.Uważam to za głupie.Pawie to jedno, ale wiewiórki to co innego.A z kolei pułkownik Lampard, ten to miał szczęście do begonii: u niego zawsze były wspaniałe klomby z begoniami.Robienie klombów już się skończyło, wychodzi z mody.Nie chciałbym mówić państwu, jak często w ciągu ostatnich sześciu lat musiałem likwidować klomby na trawnikach i pokrywać je darnią.Wygląda na to, że ludzie nie chcą już patrzeć na geranium czy lobelie.- Pan pracował kiedyś u doktora Kennedy'ego, prawda?- No.To było dawno temu.Chyba gdzieś tak od 1920 roku.Ale się wyprowadził, zrezygnował.W Crosby Lodge jest teraz młody doktor Brent.Ten to ma śmieszne pomysły, każe brać takie małe, białe tabletki.„Witapiny" je nazywa.- Sądzę, że pamięta pan pannę Helen Kennedy, siostrę doktora?- Och, jasne, że pamiętam panienkę Helen.Ładna dziewucha z niej była, z tymi długimi jasnymi włosami.Doktor strasznie na nią uważał.Wróciła i mieszkała w tym właśnie domu, jak wyszła za mąż.Za wojskowego z Indii.- Tak - powiedziała Gwenda.- Wiemy.- No tak.Słyszałem.chyba to było w sobotę wieczorem.że podobno pani z mężem jesteście jakimiś jej krewnymi.Panna Helen to była śliczna jak na obrazku, kiedywróciła tu ze szkoły.I okropnie chętna do zabawy.Chciała wszędzie chodzić: na tańce, grać w tenisa i w ogóle.Musiałem wytyczyć kort tenisowy, co to ze dwadzieścia lat nie był używany.I strasznie go porosły krzaki.To musiałem je powycinać.A potem wziąłem mnóstwo wapna, żeby linie wytyczyć.Strasznie dużo było z tym pracy, a w końcu mało co grano na tym korcie.Zawsze sobie myślałem, że to było dziwne.- Co było dziwne? - spytał Giles.- Sprawa z tym kortem.Ktoś przyszedł w nocy i pociął siatkę na paski.Na najzwyklejsze paski.Na złość, można powiedzieć.Tak właśnie było, jakby to ktoś na złość zrobił.- Ale kto mógł zrobić coś takiego?- To samo i doktor chciał wiedzieć.Strasznie się wściekał z tego powodu i ja mu się nie dziwię.Bo to on płacił za ten kort.Ale nikt z nas nie potrafił powiedzieć, kto go zepsuł.A doktor powiedział, że nie zamierza robić go po raz drugi i całkiem słusznie, bo jak go zniszczyli raz, to i drugi też mogli.Ale panna Helen okropnie się o to gniewała.Ona to nie miała szczęścia, ta panna Helen.Najpierw ta siatka na korcie, a potem z tą nogą.- Z nogą? - zdziwiła się Gwenda.- Tak, upadła na kawałek szkła czy coś takiego i skaleczyła.Wydawało się, że tylko przecięła skórę, ale nie chciało się goić.Doktor to się bardzo martwił.Opatrywał jej tę nogę i leczył, ale nie było dobrze.Pamiętam, jak wydziwiał.„Nie rozumiem, musiało być coś »speptycznego« - czy jakoś tak mówił - na tym szkle.A zresztą - mówił - skąd się wzięło szkło na środku drogi?" Bo to na drodze panna Helen upadła, jak wracała po ciemku do domu.Biedna wtedy była, nie mogła chodzić na tańce, tylko siedziała z nogą do góry.Wyglądało, jakby ciągle miała pecha [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|