, Agatha Christie Uspione morderstwo (3) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A to do niej niepodobne.- Wiem, że Foster jest trochę za stary do naprawdę cięż­kiej pracy - odezwał się, wolno wymawiając słowa.- Obawiam się, panie Reed, że Manning jest jeszcze star­szy.Mówi, że ma siedemdziesiąt pięć lat.Ale widzi pan, pomyślałam sobie, że zatrudnienie go na kilka dodat­kowych dni mogłoby być korzystne, ponieważ wiele lat te­mu pracował u doktora Kennedy'ego.A tak przy okazji, młody człowiek, z którym Helen się związała, nazywał się Afflick.- Panno Marple, skrzywdziłem panią w myślach -oświadczył Giles.- Jest pani geniuszem.Wie pani, że dosta­łem od doktora Kennedy'ego te próbki pisma Helen?- Wiem, byłam tu, kiedy je przyniósł.- Nadam je dzisiaj na poczcie.W ubiegłym tygodniu zdo­byłem adres naprawdę dobrego grafologa.- Chodźmy do ogrodu przywitać się z Manningiem - za­proponowała Gwenda.Manning był przygarbionym, z wyglądu opryskliwym sta­ruszkiem o załzawionych, nieco chytrych oczkach.Tempo, z jakim grabił ścieżkę, wyraźnie wzrastało w miarę zbliżania się jego pracodawców.- Dzień dobry panu.Dzień dobry pani.Ta pani powie­działa, że przydałaby się państwu dodatkowa pomoc w śro­dy.Będę przychodził z przyjemnością.Aż wstyd, jaki ten ogród zaniedbany.- Obawiam się, że pozwolono mu dziczeć przez ostatnie lata.- Tak pewnie było.Pamiętam, jak wyglądał w czasach pani Findeyson.Jak na obrazku.Ona bardzo lubiła swój ogród, ta pani Findeyson.Giles opart się o walec.Gwenda oskubywała zeschłe płat­ki z róż.Panna Marple, zbliżywszy się nieco do rozmawiają­cych, pochyliła się nad powojem.Stary Manning wsparł się o grabie.Wszystko było przygotowane do luźnej porannej pogawędki o dawnych czasach i pracy w ogrodzie w tamtym dobrym okresie.- Przypuszczam, że zna pan większość ogrodów w tej okolicy - powiedział Giles zachęcająco.- Hm, to prawda, że dość dobrze znam te strony.I kapry­sy, jakie mają różni ludzie.Pani Yule z Niagry miała żywo­płot z cisów, który strzyżono tak, żeby wyglądał jak wiewiór­ka.Uważam to za głupie.Pawie to jedno, ale wiewiórki to co innego.A z kolei pułkownik Lampard, ten to miał szczęście do begonii: u niego zawsze były wspaniałe klomby z bego­niami.Robienie klombów już się skończyło, wychodzi z mo­dy.Nie chciałbym mówić państwu, jak często w ciągu ostat­nich sześciu lat musiałem likwidować klomby na trawni­kach i pokrywać je darnią.Wygląda na to, że ludzie nie chcą już patrzeć na geranium czy lobelie.- Pan pracował kiedyś u doktora Kennedy'ego, prawda?- No.To było dawno temu.Chyba gdzieś tak od 1920 ro­ku.Ale się wyprowadził, zrezygnował.W Crosby Lodge jest teraz młody doktor Brent.Ten to ma śmieszne pomysły, ka­że brać takie małe, białe tabletki.„Witapiny" je nazywa.- Sądzę, że pamięta pan pannę Helen Kennedy, siostrę doktora?- Och, jasne, że pamiętam panienkę Helen.Ładna dzie­wucha z niej była, z tymi długimi jasnymi włosami.Doktor strasznie na nią uważał.Wróciła i mieszkała w tym właśnie domu, jak wyszła za mąż.Za wojskowego z Indii.- Tak - powiedziała Gwenda.- Wiemy.- No tak.Słyszałem.chyba to było w sobotę wieczo­rem.że podobno pani z mężem jesteście jakimiś jej krew­nymi.Panna Helen to była śliczna jak na obrazku, kiedywróciła tu ze szkoły.I okropnie chętna do zabawy.Chciała wszędzie chodzić: na tańce, grać w tenisa i w ogóle.Musia­łem wytyczyć kort tenisowy, co to ze dwadzieścia lat nie był używany.I strasznie go porosły krzaki.To musiałem je po­wycinać.A potem wziąłem mnóstwo wapna, żeby linie wyty­czyć.Strasznie dużo było z tym pracy, a w końcu mało co grano na tym korcie.Zawsze sobie myślałem, że to było dziwne.- Co było dziwne? - spytał Giles.- Sprawa z tym kortem.Ktoś przyszedł w nocy i pociął siatkę na paski.Na najzwyklejsze paski.Na złość, można powiedzieć.Tak właśnie było, jakby to ktoś na złość zrobił.- Ale kto mógł zrobić coś takiego?- To samo i doktor chciał wiedzieć.Strasznie się wściekał z tego powodu i ja mu się nie dziwię.Bo to on płacił za ten kort.Ale nikt z nas nie potrafił powiedzieć, kto go zepsuł.A doktor powiedział, że nie zamierza robić go po raz drugi i całkiem słusznie, bo jak go zniszczyli raz, to i drugi też mogli.Ale panna Helen okropnie się o to gniewała.Ona to nie miała szczęścia, ta panna Helen.Najpierw ta siatka na korcie, a potem z tą nogą.- Z nogą? - zdziwiła się Gwenda.- Tak, upadła na kawałek szkła czy coś takiego i skale­czyła.Wydawało się, że tylko przecięła skórę, ale nie chciało się goić.Doktor to się bardzo martwił.Opatrywał jej tę nogę i leczył, ale nie było dobrze.Pamiętam, jak wydziwiał.„Nie rozumiem, musiało być coś »speptycznego« - czy jakoś tak mówił - na tym szkle.A zresztą - mówił - skąd się wzięło szkło na środku drogi?" Bo to na drodze panna Helen upa­dła, jak wracała po ciemku do domu.Biedna wtedy była, nie mogła chodzić na tańce, tylko siedziała z nogą do góry.Wyglądało, jakby ciągle miała pecha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl