, Saylor Steven Rubikon 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Naprawdę milczałem ze wstydu i poczucia winy.Zatoczyłem więc oto pełny krąg.Jak mogłem oczekiwać zrozumienia od człowieka pokroju Pompejusza? Wyrżnąć setki i tysiące ludzi w bitwie to rzecz chwalebna i miła bogom.Zabić pojedynczego człowieka jest morderstwem, przestępstwem wobec niebios.Zabijałem już wcześniej, ale tylko w rozpaczliwej obronie, kiedy nie miałem żadnego wyboru poza prostym „on albo ja”.Nigdy od tyłu, nigdy z zimną krwią.Kiedy zabiłem Numeriusza, umarło jednocześnie coś we mnie samym.Nieraz w duchu uważałem się za lepszego od innych.Ludzie w rodzaju Cycerona, Pompejusza czy Cezara wyśmialiby mnie za to, ale ja zawsze czerpałem dumę i pociechę ze świadomości, że inni mogą być bogatsi, potężniejsi czy lepiej urodzeni, ja mimo to jestem lepszy.Gordianus wyzwala niewolników i usynawia ich.Gordianus jest wolny od chciwości i prymitywnych żądz, które pchają „szacownych” Rzymian do sądów, gdzie rzucają się sobie do gardeł jak dzikie bestie.Gordianus nie oszukuje, nie kradnie i rzadko kłamie, odróżnia zło od dobra dzięki jakiemuś wewnętrznemu, nieomylnemu zmysłowi moralności, a przy tym nie potępia tych, którzy borykają się z wieloma odcieniami szarości własnych sumień.Gordianus nigdy, przenigdy by nikogo nie zamordował.Jak sam Pompejusz powiedział, zabijanie „nie jest w jego stylu”.A przecież Gordianus właśnie to uczynił: udusił człowieka we własnym ogrodzie.Tym aktem pozbawiłem się tego, co wyróżniało mnie spośród innych ludzi.Utraciłem łaskę bogów; poczułem to w tym samym momencie, w którym Numeriusz Pompejusz padł bez życia u mych stóp.Słońce schowało się za chmury, świat stał się bardziej zimny i mroczny.Ów moment nieuchronnie prowadził do chwili obecnej.Byłem gotowy na wszystko, co może nastąpić.Oddałem się w ręce Parek.Dawus był uratowany.Widziałem Metona w dobrym zdrowiu.Bethesda, Diana, Eko i ich dzieci są bezpieczne, w każdym razie na ile to możliwe na tym pokręconym świecie.Jeśli prawdą było, że Numeriusz posiadał inne kompromitujące Metona dokumenty, mogłem tylko żałować, że nie udało mi się ich odnaleźć i zniszczyć.W wyobraźni oprócz sceny mojego wyznania widywałem także jej następstwa.Wyobrażałem sobie, jak Pompejusz wzywa swoich siepaczy, aby mnie uśmiercili gdzieś z dala od niego.Nigdy jednak nie przypuszczałem, że może skoczyć na mnie jak drapieżne zwierzę z rozcapierzonymi jak pazury dłońmi celującymi w moją twarz.Zdążyłem zakryć oczy; schwycił mnie za włosy i uderzył moją głową o maszt.W uszach mi dzwoniło, w ustach czułem krew.Cisnął mnie na pokład, wrzeszcząc coś niewyraźnie i kopiąc mnie, gdzie popadnie.Pozbierałem się jakoś i stanąłem na nogach.Pobiegłem przed siebie na oślep, wpadając na zwoje lin, zderzając się z zimną stalą zbroi, tnąc skórę na policzkach o groty strzał i włóczni.W kłębach dymu i rozbryzgach morskiej wody ludzie patrzyli na mnie jak na upiora.Przerażał ich jednak nie mój widok, ale goniącego mnie szaleńca.Każdy człowiek na tym okręcie balansował na ostrzu miecza dzierżonego przez Marsa, zawieszony między życiem i śmiercią, jednak zadrżeli dopiero wtedy, gdy ujrzeli swego wodza opętanego nieludzkim, szaleńczym gniewem.Ogień grecki przeleciał tuż nad okrętem, naznaczając płomieniem górną krawędź żagla.Żołnierze wpadli w panikę.Skryboniusz darł się na nich, rozkazując, by odcięli płótno.Kilku ludzi zaczęło się wspinać po maszcie z nożami w zębach.Czyjeś ręce schwyciły mnie za ramiona.Szarpnąłem się, przerażony, ale był to tylko Tiro.– Gordianusie, coś ty zrobił? Co mu powiedziałeś?W świetle nieustannie nadlatujących ognistych pocisków zobaczyłem Pompejusza zaledwie o kilka kroków od siebie.Wyraz jego twarzy zamienił krew w moich żyłach w wodę.Za sekundę znajdzie się dość blisko, bym ujrzał swe odbicie w jego oczach szaleńca; wiedziałem, że zobaczę w nich trupa.Wyrwałem się Tironowi i puściłem biegiem naprzód.Musiały mi chyba wyrosnąć skrzydła, jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że przeskoczyłem nad głowami ludzi stojących w zwartym szyku bojowym wzdłuż burty? Przez mgnienie oka byłem pewien, że nie dam rady i zaraz nadzieję się na ich sterczące w górę włócznie.Grot jednej z nich istotnie przebił mi skórę na goleni i dotknął kości.Krzyknąłem z bólu i w sekundę później wpadłem głową naprzód do wody tak zimnej, że serce mi chyba stanęło, a krzyk zamarzł na wargach.Zostałem wciągnięty przez silny prąd głęboko pod powierzchnię.To już koniec, pomyślałem.To Neptun, a nie Mars, weźmie moje życie.Moja zbrodnia zostanie zmyta wodą, nie ogniem.Zimno było dojmujące.Ciemność nieprzebita.Prąd ciskał mną tam i z powrotem, obracał jak w zabawie, jak gdyby chciał mi udowodnić moją bezsilność.Straciłem wszelkie poczucie kierunku.Nagle zdumiało mnie, że widzę przed sobą jaskrawo migoczące plamy, niczym żółte płomienie.Czyżbym został wciągnięty aż na samo dno, tam gdzie rozwiera się szczelina wiodąca do Hadesu? Wydawało mi się to niemożliwe, zmysły bowiem mówiły mi, że unoszę się ku górze, a nie opadam w dół.Lodowata woda niosła mnie wciąż bliżej ku płomieniom, aż wreszcie poczułem na twarzy żar płonącego drewna.Neptun już ze mną skończył i wypchnął mnie na powierzchnię.Wynurzyłem się w palącą, pozbawioną powietrza próżnię ognia.Ściśnięte płuca rozpaczliwie domagały się wdechu, ale wciągnęły tylko żar.Nie tylko woda, ale i ogień miał więc oczyścić mnie ze zbrodni.CZĘŚĆ 3DIONIZOSRozdział 23Dawus siedział przy łożu zgarbiony, z brodą wspartą na dłoniach i wpatrywał się we mnie w milczeniu.Zastanawiałem się, jakie też głębokie myśli krążą mu po głowie.– Mów – odezwałem się.To pojedyncze słowo kosztowało mnie wiele.W gardle zdawały się pękać bąble wrzącego ołowiu.Czułem nieodpartą chęć odkaszlnięcia, lecz walczyłem z nią ze wszystkich sił, wiedziałem bowiem, że przyniesie to jeszcze większy, nie do opisania ból.Zamiast tego przełknąłem więc ślinę, co było torturą, ale dawało się wytrzymać.Dawus zmarszczył czoło i przekrzywił głowę.– Myślałem tylko, teściu, że o wiele lepiej wyglądałeś z brwiami.Podczas nie kończących się godzin dryfowania na skraju przytomności spostrzegłem wiszące na jednej ze ścian małe zwierciadło z polerowanego srebra, jedyną ozdobę pokoju, w którym leżałem.Nie poprosiłem jednak Dawusa, by mi je podał; być może słusznie.Zamknąłem oczy i zdryfowałem w nicość.Kiedy się ocknąłem, Dawus wciąż tkwił na tym samym miejscu.Wciągnąłem nosem powietrze.Moje zatoki muszą być wysłane jątrzącymi się pęcherzami, pomyślałem.Było to jednak mniej bolesne niż oddychanie przez usta.– Jak długo.– zacząłem i urwałem.Dawus poderwał głowę, patrząc na mnie wyczekująco.–.odkąd zasnąłem? – wymusiłem na sobie dokończenie pytania.Mówienie sprawiało mi ból, od którego oczy zaszły mi łzami, mniejszy jednak niż przedtem.–.wczoraj – dotarły do mnie jego słowa.– Obudziłeś się na krótko i powiedziałeś „mów”.To twoje pierwsze słowo, odkąd cię wyciągnęli z wody.– Kiedy to było?– Jeden.dwa.trzy dni temu.– Dawus musiał to sobie liczyć na palcach.Trzy dni upłynęły, a ja nie pamiętałem niczego, nawet snów.Niczego! Tylko.Niezmierzona, czarna i zimna głębia.Płomienie.Dym.Pływająca deska.Kule ognia nad głową.Odór spalonych włosów i skóry.Krzyk ludzi.Nagły wstrząs.Ostre kamienie pod wodą.I bezruch, do połowy w wodzie, od połowy na brzegu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl