, Makuszynski Kornel Kartki z kalendarza 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz kochał ich aż do zapamiętania, co było błogosławieństwem, jakżeż bowiem odmówić kredytu ludziom miłowanym?Kiedy miewał lucida intervalla, odbijał to sobie zapewne na zamożnych ceprach, aby utrzymać równowagę budżetu, który by marnie był skapiał, oparty jedynie na znakomitych przyjaciołach.Widać jednak, że butelka wina, dana na kredyt wielkiemu poecie, nie szła na marne, Karpiowi bowiem wiodło się coraz lepiej.Sprawił sobie koń—tusz, karabelę i przybrał senatorską minę.Z karabeli leciały iskry, a z kontusza mole.Na inne okazje wdziewał strój sokoli, a gdy wtedy kroczył, ziemia drżała…Patrzyliśmy z podziwem na tę metamorfozę naszego padrone.A on był już „na ty” niemal ze wszystkimi i urządzał wyborne uczty przy każdej okazji, a to dlatego, że Kasprowicz przyjechał, albo dlatego, że były jakieś sędziwe urodziny Solskiego.Każda okazja była dobra.Trwoga nas ogarniała, że zabraknie wina „w murowanej piwnicy”, ale do tak przeraźliwego nieszczęścia nigdy nie doszło.Karp był zapobiegliwy, z czasem jednak stał się lekkomyślny jak poeta.Wypiwszy czarny staw wina, szedł spać — a nas zostawiał na gospodarstwie, zamknąwszy knajpę na klucz.Może żywił cichą nadzieję, że ją przypadkiem spalimy, a była już wysoko ubezpieczona, ale się nie udało, O świtaniu wyłaziliśmy przez okno, pomagając jeden drugiemu nie zawsze bowiem można było trafić do tego okna.Człowiek jest omylny.Mniejsza jednak o parę flaszek małmazji.Poczciwy Karp znał wszystkie nasze troski i zgryzoty.Iluż z artystowej braci poratował w ciężkiej godzinie, taktownie, ładnie, ze ślicznym, niby rubasznym gestem! Mógłby o tym niejeden opowiedzieć malarz, ze ślozami w oczach niejeden do dzisiaj wspomina poeta.Karpowicz zasłyszał wonczas o pasztetniku z Cyrana de Bergerac, który się zwał Ragueneau, karmił poetycką czeredę i zawiązywał rymom ogony.Rad był niezmiernie, kiedy go tak przezywano.Nie wiem, czy sam pisał wiersze, bo rymoróbstwo zaraźliwe jest jak szkarlatyna, koncypował natomiast niebywałe listy do przyjaciół, zamaszyste, szpikowane wymyślnymi zwrotami jak zając słoniną, zawiesiste i tłuste, nawet dowcipne.Dworowaliśmy sobie z Karpia na potęgę, ale Ragueneau miał doskonałe poczucie humoru i umiał dobrym uśmiechem każdą rozbroić złośliwość.Powoli zdobył sobie uczciwą i głęboką przyjaźń najpierwszych matadorów, a pierwszy Jan Kasprowicz — krótko wołany: Kasper — przepadał i za nim, i za jego budą nad potokiem.Z tym grzmiącym potokiem wielka jednego razu zrobiła się awantura.Słynni geografowie z Romerem na czele twierdzą, że Zakopane jest to zapadła dziura; z lewej strony Giewont, z prawej Gubałówka, a w środku deszcz.Okazało się, że pada on nawet wtedy, kiedy wcale nie pada.Zasiedzieliśmy się w nocy w knajpie, wreszcie powiada Kasprowicz, który mieszkał w Poroninie:— Muszę już iść, bo mam do domu ze cztery kilometry…— Jakże pójdziesz, kiedy leje! — mówi Orkan.Zaczęliśmy nasłuchiwać.Istotnie, leje jak z cebra.Wobec tego wyszachrowaliśmy u Karpia jeszcze jedną butelkę, na kredyt oczywiście.Po tej butelce poeta powiada:— Ale teraz to już naprawdę muszę iść!— Szalony człowieku — mówię ja.— Czy nie słyszysz, co się dzieje? To chyba oberwanie chmury!Znowu słuchamy i znowu leje w potworny sposób.Karp powędrował do piwnicy po nowa butelkę na stary kredyt.Schodził do niej, biedaczysko, wiele jeszcze razy, aże nagle o świtaniu spojrzał przerażony w okno, zbladnął i chciał krzyknąć, ale go zatkało.Za oknem brylantowa pogoda, a jednak wciąż leje! A to potok szumiał nam przez całą noc obfitymi głosami ulewy.I wino też… Wobec tego Karp kazał niedługo po tym nakryć potok deskami, bo rzecz się mogła rozgłosić i inni chytrze próbowaliby tego, co nam się przypadkiem udało.W 1914, w chwili wybuchu wojny, królewskiego Karpia ogarnęło szatańskie podniecenie.Pokazało się, że to ministerialna głowa! Krętymi drogami, kpiąc sobie w żywe rybie oczy z austriackich władz, zgromadził olbrzymie zapasy spyży, jak powiada Sienkiewicz, i napitków, potężnych a mocnych, pochował je w swoim labiryncie, a dwa wagony ryżu ukrył w górskich komyszach.I gdyby nie ta sprytna zapobiegliwość, wielu ludzi byłoby skapiało z głodu, ci szczególnie, których wojna odcięła od Warszawy.Dzielnie to uczynił stary przyjaciel Karp! Karmił i poił.często za gotówkę, częściej na długoterminowy kredyt.Wtedy to oszalała buda Karpowiczowa, grzmiała i dudniła, rojna jak ul.Jak chmura gradowa wionął przez nią Żeromski [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl