, Kress Nancy Zebracy nie maja wyboru 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niebo było ciemne i ciężkie od chmur.Letnie powietrze pachniało deszczem, sosnami i dzikim kwieciem.Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że te zapachy czuję tak samo mocno jak Przedtem, podczas gdy niemiły zapach ludzkich ciał jakoś przytłumił się w moich odmienionych nerwach węchowych.Miranda & Company znają się na swojej robocie.Pierwszy samolot nadleciał od bezimiennej góry Brada; leciał bez świateł, a jego metaliczny pobłysk dało się widzieć tylko, kiedy rozmyślnie się go szukało.Wcale nie potrzebowali samolotów - przecież wystarczyło użyć artylerii dalekiego zasięgu.Ktoś chciał sobie zrobić filmowe zbliżenie całej akcji.Z wysiłkiem wstałam na nogi, już cała we łzach.Samolot wyskoczył znad więzienia i przeleciał nisko, swoim buczeniem zagłuszając głosy skandujących.Ludzie zaczęli krzyczeć.Samolot zrzucił pojedynczą małą bombę, która wybuchła w samym środku tłumu.Nawet przy takim zagęszczeniu mogła spowodować co najwyżej pięćdziesiąt ofiar.Bawią się z nami.Ludzie zaczęli przepychać się z krzykiem.Szczęśliwcy na brzegach tłumu biegli już, wolni, w kierunku odległych lesistych zboczy.Za nimi widziałam postacie, dalekie, lecz wyraźne, które przewracały się jedne na drugie.Miranda zostawiła mi doskonały wzrok.Drugi samolot, którego nie zdołałam wypatrzeć wcześniej, przeleciał mi tuż nad głową z przeciwnej strony i po chwili zniknął za murami więzienia.Nie dosłyszałam wybuchu bomby, która upadła zapewne po drugiej stronie murów.Odgłos eksplozji utonął w ludzkim krzyku.Ludzie poczęli się wzajemnie tratować.Billy.Annie.Lizzie!Pierwszy samolot zatoczył koło i wracał teraz spoza moich pleców.Tym razem - wiedziałam - to już nie będzie zabawa.Zbyt wielu ludzi z obrzeży tłumu mogłoby dotrzeć do lasu.Czy bomba zniszczy samo Oak Mountain? Ależ oczywiście.Przecież to tam siedzi naczelna abominacja.Nie wiedziałam, jakie pole ochronne zainstalowano w więzieniu, ale jeśli to ma być atak nuklearny.Hologram nad więzieniem zmienił się po raz ostatni:Wola naroduIdea czystości rasy ludzkiejWydało mi się, że widzę Lizzie.To szaleństwo - nie mogłam przecież rozróżnić z tej odległości pojedynczych osób.To tylko mój umysł chciał, żebym umierała w możliwie najdramatyczniejszych okolicznościach.Tak więc wydało mi się, że widzę, jak Lizzie jest tratowana przez ludzi, w panice usiłujących uciec przed tym, co od stworzenia pierwszej genomodyfikacji stało się nieuniknione.Zacisnęłam oczy w oczekiwaniu na śmierć.A po chwili otwarłam je z powrotem.Akurat żeby trafić na nanosekundę, w której się to zdarzyło.Pole wokół więzienia rozjarzyło się na moment mocniej niż holo na niebie.W jednej chwili całe więzienie okryło się srebrzystą poświatą.W następnej ta sama srebrzysta poświata wystrzeliła od więziennych murów, rozciągając się ponad całym tłumem jak groteskowo wydłużony okap z czystej energii.Bomba - czy co to tam było - uderzyła w powierzchnię pola energetycznego i odbiła się rykoszetem.Samolot eksplodował w błysku światła, który mnie oślepił, jednak nie był chyba nuklearny.Okamgnienie - i druga eksplozja.Drugi samolot.Potem martwa cisza.Większość ludzi zatrzymała się w biegu.Podnieśli oczy na chroniący ich nieprzejrzysty srebrny dach, wytwór człowieczej myśli technicznej.Krzyknęłam i powlokłam się przed siebie.Moja kostka natychmiast dała o sobie znać; upadłam.Uniosłam się na ramionach i popatrzyłam w górę.Dach sięgał aż do niższych partii górskich zboczy.Nie dało się przezeń nic zobaczyć, ale słyszałam kolejne wybuchy - artyleria, promieniowanie albo coś jeszcze innego, co kierowano ku nam ze szczytu tamtej dalekiej góry.Ludzie znów się rozkrzyczeli.Ustały jednak przepychanki, nikt nikogo nie tratował.Stłoczeni pod tą wysokoenergetyczną parasolką byliśmy najbezpieczniejsi.„Huevos Verdes chroni swoich” - przyszło mi do głowy.Ległam z powrotem z policzkiem przyciśniętym do udeptanej ziemi.Czułam, jakbym nie miała już kości - dosłownie nie mogłam się ruszyć.W tej chwili mogłyby mnie stratować nawet dzieci.Huevos Verdes chroniło swoich, przy okazji ratując życie dziewięciu czy dziesięciu tysiącom jednych Amatorów i niszcząc niewiadomą liczbę innych.Oto kto teraz stanowi prawa: Huevos Verdes.Dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych, którzy we własnym mniemaniu nie przynależą do mojego kraju.Ani do żadnego innego.To już nie Woły, nie Amatorzy ani nie konstytucja, która nawet dla Wołów była zawsze milczącą, lecz fundamentalną opoką.Który to kongresman na łożu śmierci wypowiadał się na temat losu Stanów Zjednoczonych? Adams? Webster? Zawsze uważałam, że to głupawa historyjka.Czy jego ostatnie słowa nie powinny raczej tyczyć się jego żony, ostatniej woli albo poprawienia poduszki - czegoś konkretnego a osobistego? Jakie to pompatyczne: uważać, że jest się dość wielkim, by w takiej chwili mierzyć się z losem całego kraju! Jakie nadęte, pretensjonalne.No i głupie - przecież facet nie miał już ustanawiać żadnych praw, kierować polityką, wywierać wpływu, on po prostu umierał.Co za idiotyzm.Ale teraz go zrozumiałam.Nadal wydawało mi się to głupie.Ale teraz go rozumiałam.Chyba nigdy dotąd nie czułam się taka strapiona i osamotniona.I wtedy nagle rozległ się potworny wybuch, po którym moje ucho - to nie przyciśnięte do ziemi - kompletnie ogłuchło.Z wysiłkiem odwróciłam głowę i spojrzałam.Pole zniknęło, podobnie jak holo na niebie i cały wierzchołek tamtej dalekiej góry.Znów krzyk.Teraz, kiedy było już po wszystkim.Amatorzy pewnie nie zdają sobie sprawy i pewnie nigdy nie zdadzą sobie sprawy z tego, co właśnie utracili.Małe gromadki wędrownych, samowystarczalnych plemion, którym ta staroświecka całość - Stany Zjednoczone - jest potrzebna nie bardziej niż tym z Huevos Verdes.Amatorzy Życia.Przebiegli obok mnie pierwsi uciekający, kierując się w stronę ciemnych wzgórz.Z wysiłkiem podniosłam się na nogi, czy raczej jedną nogę.Starając się nie opierać ciężaru ciała na bolącej kostce, pokuśtykałam przed siebie.Po kilku metrach natknęłam się na porzuconą pochodnię.Wygasiłam ją i oparłam się na niej jak na lasce.Nie była wprawdzie dostatecznie długa, ale dobre i to.Szło mi się bardzo powoli, bo tylko ja jedna sunęłam w kierunku więzienia.Ludzie już przestali się przepychać, a jakieś dobre czy targane wyrzutami sumienia dusze zajęły się wynoszeniem ciał stratowanych.Ale tłum tak wielki jak ten potrzebuje dużo czasu, by się rozproszyć.Płacz i lament zupełnie mnie obezwładniały, zwłaszcza kiedy musiałam przeciskać się wąskimi przesmykami między stłoczonymi ludźmi.Kostka pulsowała bólem.Minęła przynajmniej godzina, zanim udało mi się dotrzeć do budynku więzienia.Pokuśtykałam wzdłuż murów i zakręciłam w stronę rzeki.Jakoś zdumiało mnie to, że woda nadal płynie i szemrze, a głazy siedzą sobie, jak zwykle nieczułe na nic.Na okamgnienie stanęła mi przed oczyma inna rzeka, ta z martwym królikiem na brzegu.Po tej stronie murów nie było już ludzi, ale wydało mi się, że dostrzegam na ziemi martwe ciała.W rzeczywistości były to tylko cienie.Ale nawet kiedy sobie to uprzytomniłam, dla mnie dalej wyglądały jak trupy.A potem to jeden, to drugi stawał się w moich myślach ciałem Lizzie.Ból od kostki rozszedł się teraz po całej nodze.Kiedy dobrnęłam do więziennej bramy, spojrzałam w puste monitory ochrony, które sterczały ze ściany pod takim samym kątem jak pole ochronne.- Chcę wejść - oznajmiłam.Nic [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl