, King Stephen TO 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A jeśli będę miał taki kaprys, zatrudnię się przy budowie dróg, po których będą później jeździli turyści.Do diabła, przecież robiłem to wcześniej, no nie? Jestem tylko samotnym, starym włóczęgą, nie mam forsy, nie mam domu, ale mimo wszystko coś mam; mam chorobę, która mnie zżera.Moja skóra otwiera się, zęby wypadają.I wiecie co? Czuję, że psuję się od środka, jak gnijące jabłko, które robi się coraz bardziej miękkie.Czuję, że to się dzieje, że to zżera mnie od środka i próbuje przegryźć mnie na zewnątrz.zżera mnie.zżera.zżera.Eddie przesunął na bok zesztywniały koc, trzymając go między kciukiem i palcem wskazującym, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.Dokładnie za kocem znajdowało się jedno z tych niskich okien piwnicznych.Jedna z szyb była stłuczona, druga potwornie zabrudzona.Wychylił się do przodu jak zahipnotyzowany.Przysunął się nieco bliżej do dna, do ciemności panującej w piwnicy, wciągając w nozdrza woń starości i zgnilizny, a zbliżając się do czerni, był coraz bardziej pewny, że lada moment wyłoni się z niej posępna postać trędowatego.W tej samej chwili jego astma zdecydowała się zaatakować.Płuca ugięły się pod ciężarem, który był bezbolesny, a mimo to przerażający - oddech Eddiego ponownie zmienił się w znajomy, znienawidzony świszczący dźwięk.Cofnął się i w tej samej chwili pojawiła się twarz.Stało się to tak gwałtownie i nagle (chociaż oczekiwanie), że Eddie nie zdołałby krzyknąć, nawet gdyby nie miał właśnie ataku astmy.Oczy wyszły mu z orbit.Usta otworzyły się szeroko.To nie był włóczęga z gnijącym nosem, ale podobieństwo było spore.Potworne.A jednak.ta rzecz nie mogła być człowiekiem.Nic nie mogło być jednocześnie tak bardzo wyżarte, a mimo to żywe.Skóra na czole Tego była rozszczepiona.Spod membrany żółtego śluzu błyszczała niczym reflektor samochodu biała kość czaszki.Nos był surową chrząstką ponad dwoma jaskrawoczerwonymi kanałami nozdrzy.Jedno oko było jasnoniebieskie.Drugi oczodół wypełniała brunatnoczarna, gąbczasta tkanka.Dolna warga trędowatego zwisała bezwładnie jak kawał wątroby.Górnej wargi w ogóle nie było.Eddie widział wyraźnie półokrąg zębów wyszczerzonych w złowieszczym grymasie.Jedna ręka Tego wyprysnęła przez wybite okno.Druga stłukła brudną szybę sąsiedniego okna.To szukało, a jego zaciskające się kurczowo dłonie były pokryte strupami i wrzodami.Chrząszcze i robaki pełzały po nich w tę i z powrotem.Łapiąc kurczowo powietrze i kwiląc z cicha, Eddie zaczął odczołgiwać się w tył.Oddychał z trudem.Serce waliło mu w piersi jak silnik pracujący na pełnych obrotach.Trędowaty zdawał się mieć na sobie coś w rodzaju srebrzystego kostiumu.W strąkach jego brązowych włosów pełzały jakieś robaki.- Zrobię ci dobrze, Eddie, chcesz? - skrzeknął stwór, uśmiechając się resztką ust.Dorzucił śpiewnie: - Bobby robi to za dziesięć centów, kiedy tylko chcesz, a jeśli potrwać ma to dłużej, dorzuć piętnastaka.To ja, Bob Gray.A teraz skoro już się sobie przedstawiliśmy.- Jedna z rąk Tego plasnęła o prawe ramię Eddiego.Eddie krzyknął cichutko.- Wszystko w porządku - rzekł trędowaty, a Eddie zobaczył, jak ta istota rodem z nocnego koszmaru zaczyna wyczołgiwać się przez okno.Czołem, o łuszczącej się, odpadającej płatami skórze, To rozbiło cienką drewnianą listwę pomiędzy dwoma szybami.Dłonie stwora orały pokrytą mierzwą i liśćmi ziemię.Srebrne ramiona jego ubrania.kostiumu.cokolwiek to było.zaczęły przeciskać się przez otwór.Jedyne wściekłe niebieskie oko ani na chwilę nie odrywało wzroku od twarzy Eddiego.- Już idę, Eddie, już wszystko dobrze - skrzeknęło To.- Spodoba ci się u nas na dole.Jest tam paru twoich przyjaciół.To ponownie wyciągnęło rękę, a Eddie, choć śmiertelnie przerażony, resztką świadomości czuł, że jeśli ta rzecz choćby muśnie jego nagą skórę, on również zacznie gnić.Ta myśl wyrwała go z paraliżującego odrętwienia.Zaczął cofać się na czworakach, a potem odwrócił się, brnąc w stronę dalekiego końca werandy.Światło słoneczne, wpadające przez wąskie szczeliny pomiędzy deskami, przecinało od czasu do czasu jego twarz cienkimi pasemkami.Przebijał się głową przez zakurzone siatki pajęczyn, których strąki zostawały mu we włosach.Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że trędowaty zdołał się już w połowie wydostać z piwnicy.- Ucieczka nic ci nie da, Eddie.Nie możesz ucięć! - zawołało To.Eddie dotarł do dalekiego końca werandy, gdzie znajdowała się drewniana kratownica.Przechodzące przez nią promienie słońca drukowały lśniącą jak diament mozaikę świetlną na jego policzkach i czole.Pochylił głowę i rąbnął w nią bez chwili wahania, wyrywając kratownicę przy wtórze jęku wychodzących z drewna gwoździ.Poza nią znajdowały się krzewy róż i Eddie, podrywając się na nogi, przedarł się przez nie, czując, jak ostre kolce pokrywają jego policzki, szyję i ramiona płytkimi, bolesnymi żłobieniami.Odwrócił się i zaczął się wycofywać na uginających się, miękkich jak z gumy nogach, wyciągając z kieszeni aspirator i serwując sobie pokaźną dawkę medykamentu.Oczywiste jest, że to się nie zdarzyło naprawdę, no nie? Po prostu myślał o włóczędze, a jego umysł.cóż.zaprezentował mu horror, jak jeden z tych obrazów z monstrum Frankensteina albo wilkołakiem, jakie oglądali czasem na sobotnich seansach w „Bijou”, „Genie” albo „Aladynie”.Jasne.To było to, nic więcej.Sam się wystraszył! Ależ z niego kretyn!Zdołał jeszcze wydobyć z siebie drżący spazm śmiechu, dziwiąc się nieoczekiwanej potędze swojej przewrażliwionej wyobraźni, kiedy gnijące dłonie wyprysły spod werandy, młócąc krzewy róż w przypływie bezmyślnej wściekłości, szarpiąc je, wyrywając i pozostawiając na nich drobniutkie kropelki krwi.Eddie krzyknął.Trędowaty wypełzł przed dom.Jak Eddie mógł się teraz naocznie przekonać, tamten miał na sobie strój klowna - ozdobiony z przodu wielkimi pomarańczowymi guzikami.To zobaczyło Eddiego i uśmiechnęło się.Połowa ust stwora otwarła się i wysunął się z nich język, a raczej rozwinął na całą, blisko trzystopową długość, jak język kameleona.To przepełzło jeszcze kawałek i znieruchomiało.Język wystający z ust stwora pokryty był lepką i żółtą pianą.Pełzało po nim robactwo.Krzaki róż, świeże i zielone, kiedy przedzierał się przez nie Eddie, stały się teraz czarne i obumarłe.- Chodź, zrobię ci dobrze - wyszeptał trędowaty i podniósł się z ziemi.Eddie rzucił się do swego roweru.To był ten sam wyścig co poprzednio, tylko że teraz urósł on do rangi jednego z koszmarów, w których niezależnie od tego, jak szybko byś biegł, wydaje ci się, że brniesz w morzu lepkiej, spowolniającej ruchy kleistej brei.i czyż nie jest tak, że w tych snach słyszysz lub czujesz, jak coś - To - zbliża się do ciebie?Czyż nie jest tak, że czujesz wówczas cuchnący oddech Tego, tak jak Eddie czuł go właśnie teraz? Jeszcze przez chwilę łudził się nadzieją - może to naprawdę był koszmar, może obudzi się w swoim łóżku, zlany zimnym potem, drżący, ba, nawet płaczący.ale żywy.Bezpieczny.Zdecydował się odegnać od siebie tę myśl [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl