, Groom Winston Gump i spolka 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Na śniadanie - odpowiada Dan.- Tak? A świnia co tu robi?- To nie jest zwykła świnia, panie władzo - mówi Dan.- To specjalnie szkolony przewodnik dla niewidomych.Gliniarz wpatruje się Danowi w twarz i wreszcie powiada:- Nawet wygląda pan na ślepca, ale obawiam się, że nie wolno po Union Station spacerować ze świnią.To wbrew przepisom.A Dan na to:- Przewodnik dla niewidomych nie może być wbrew przepisom, a ta świnia to mój przewodnik.- Słyszałem o psach-przewodnikach.Ale pierwsze słyszę o świni - mówi gliniarz.- Właśnie ma pan taką przed sobą - tłumaczy mu Dan.- Wanda służy mi za oczy, prawda, Wanduśka?Poklepał zwierzę po głowie.Świnia kwikła raz, za to głośno.- No, nie wiem - powiada gliniarz.- Nigdy się z czymś takim nie zetknąłem.Jakoś mi podejrzanie obaj wyglądacie.Pokażcie lepiej swoje prawa jazdy.- Prawa jazdy?! - oburza się Dan.- A kto by dał ślepemu prawo jazdy?Przez chwilę gliniarz duma, potem wskazuje paluchem na mnie.- No dobrze, a on?- On?! - ryczy Dan.- On jest niedorozwinięty umysłowo! Pan by dał wariatowi prowadzić wóz po Waszyngtonie?- Co on taki mokry? - pyta się policjant.- Bo tuż przed dworcem wpadł do wielkiej kałuży.Jak tak można narażać podróżnych? Powinno się was podać do sądu!Gliniarz drapie się po łbie, pewnie próbuje wykombinować co robić żeby nie wyjść na durnia.- No dobra - mówi wreszcie.- Ale jeśli facet jest idiotą, może powinien być w zakładzie, a nie pałętać się po stacji? Czego tu szuka?- Niczego.To jego świnia - wyjaśnia Dan.- A on sam jest najlepszym na świecie treserem świń-przewodników.Może nie grzeszy rozumem, ale akurat tę jedną rzecz wykonuje bez pudła.Świnie to mądre bydlaki, mądrzejsze od psów, a często nawet od ludzi.Potrzebują jednak dobrego tresera.W tym momencie Wanda głośno zakwikała, a potem - kurde flaki! - sikła prosto na piękną marmurową podłogę.- Tego za wiele! - ryknął gliniarz.- Nie mam zamiaru was dłużej słuchać.Wynocha stąd, łachudry!Chwycił nas za kołnierze i zaczął ciągnąć w stronę drzwi.W całym tym rabanie porucznik Dan wypuścił z ręki smyczę.Po chwili gliniarz przypomina sobie o świni.Odwraca się i nagle baranieje.Wanda stoi jakieś dwadzieścia metrów za nami, swoimi małymi żółtymi oczkami świdruje wroga, kopie racicą dworcowe marmury, a jak prycha przy tym, jak chrząka! I wtem bez żadnych dodatkowych ostrzeżeń rusza do ataku.Wszyscy wiemy, i ja i Dan i gliniarz, kogo chce rozpłaszczyć na ścianie.- O Boże! O Boże! - wrzeszczy gliniarz i daje dyla.Pozwoliłem Wandzi przebiec się kawałek, a potem zawołałem ją do nogi.Kiedy ostatni raz go widzieliśmy gliniarz sadził w stronę pomnika Waszyngtona.Dan podniósł koniec smyczy i wyszliśmy na ulicę, ja normalnie, on stukając kijem w bruk.- Czasem trzeba walczyć o swoje prawa - powiada mój przyjaciel Dan.Spytałem Dana co ma dla nas w planach, a on na to że musimy dojść do parku Lafayette'a, który się mieści naprzeciwko Białego Domu, bo to najładniejszy park publiczny w mieście i że każdy, więc my też, może sobie w nim mieszkać jak długo ma ochotę.- Trzeba tylko zdobyć kawał dykty i coś na niej napisać.Każdy z transparentem jest automatycznie legalnym demonstrantem i nikt się go nie czepia.Może siedzieć w parku do usranej śmierci.- A co napiszemy?- Wszystko jedno - mówi Dan.- Byleby wbrew polityce prezydenta.- To znaczy? - pytam się.- Spokojna głowa, coś wymyślimy.No więc znalazłem brudny kawał tektury, a za dwadzieścia pięć centów kupiliśmy czerwoną kredkę.- Napiszemy: “Kombatanci z Wietnamu przeciwko wojnie” - mówi Dan.- Przecież wojna się skończyła - ja na to.- Nie dla nas.- Ale minęło dziesięć lat.- No to co? - złości się Dan.- Powiemy, że tkwimy tu już od jedenastu.No i faktycznie, naprzeciwko Białego Domu jest park, a w tym parku pełno różnych protestantów, włóczęgów i żebraków.Wszyscy mają transporenty, niektórzy krzyczą coś do prezydenta, który mieszka po drugiej stronie ulicy.Oprócz transporentów większość parkowiczów ma nieduże namioty albo kartonowe pudła co służą za mieszkania.Na środku trawnika jest fontanna skąd można brać wodę, a dwa czy trzy razy dziennie wszyscy zrzucają się do kupy i zamawiają tanie kanapki i zupę.Dan i ja przysiedliśmy sobie w rogu.Jeden z parkowiczów pokazał nam gdzie się mieści sklep z gospodarstwem domowym i poradził żebyśmy się tam wybrali przed wieczorem po kartony.Najlepsze są te po lodówkach.Inny mieszkaniec parku powiedział że zimą przyjemniej się tu mieszka niż latem, bo jak tylko się robi cieplej to służba parkowa specjalnie włącza w nocy spryskiwacze do trawy żeby przepędzić koczowników.Park Lafayette'a widziałem dawno temu, ale wtedy było tu trochę inaczej.Nawet nie tyle park się zmienił co dom prezydenta.Teraz odgradzał go wysoki żelazny płot, co kilka metrów stały betonowe słupki, a dokoła spacerowała banda uzbrojnionych strażników.Zupełnie jakby prezydent przestał lubić gości.Dan i ja zaczęliśmy udawać żebraków, ale przechodnie nie mieli ochoty dzielić się z nami forsą.Do wieczora uzbieraliśmy ze trzy dolce czy koło tego.Trochę się dręczyłem o Dana, bo był z niego taki chuchrak i tak strasznie charkał i w ogóle, ale przypomniałem sobie jak po powrocie z Wietnamu wzięli go do szpitala dla kombatantów i ładnie podleczyli.- Nic z tego, Forrest.Nie pójdę tam.Leczyli, leczyli i zobacz, co ze mnie zrobili!- Ale Dan - mówię.- Dlaczego masz cierpieć? Jesteś jeszcze młody facet.- Młody facet? Raczej, kurwa, chodzący trup! Kretynie, czy ty tego nie widzisz?Próbowałem go namówić, ale zaparł się kikutami.Powiedział że nie pójdzie do żadnego szpitala i już.No dobra.Nadeszła noc, w parku zrobiło się cicho.Gramolimy się do kartonów.Dla Wandy też szukałem pudła, ale potem machnęłem ręką.A niech świnia śpi z Danem, pomyślałem sobie, przynajmniej będzie mu ciepło.- Forrest - mówi po jakimś czasie Dan - pewnie myślisz, że cię okradłem, co? Że zabrałem forsę z firmy?- Nie wiem, Dan.Tak niektórzy powiadają.- Niczego nie buchnąłem.Słowo.Kiedy odchodziłem, nie było już nic do wzięcia.- Aż tym samochodem to prawda? Że razem z jakąś kobietą odjechałeś spod biura wielką limuzyną? - Musiałem o to spytać.- Tak - on na to.- Wynająłem wóz za ostatnie grosze.Pomyślałem sobie: do diabła, jedno małe szaleństwo, zanim będę całkiem spłukany!- To co się stało, Dan? Przecież krewetki przynosiły nam kupę szmalu.Gdzie się podziały te wszystkie pieniądze? - pytam go.- Tribble - on na to.- Pan Tribble?- Tak.Zwiał skurwiel z forsą.To znaczy głowy nie dam, ale nikt inny nie mógł tego zrobić.Tribble prowadził księgowość, a po śmierci twojej mamy zarządzał całą firmą.Któregoś dnia przychodzi i mówi, że w tym tygodniu nie starczy pieniędzy na pensje, ale żeby się nie martwić, bo za kilka dni na pewno wpłyną.A potem zanim się ktokolwiek obejrzał, skurwysyn rozpłynął się jak kamfora.- Niemożliwe - ja na to [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl