, Fowles John Mag (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pewnego typu ludzie należą do społeczeństwa nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zaangażowanie innych objawia się chęcią wpływania na jego losy.Pierwsi to kółka w maszynie, drudzy to inżynierowie.Ale ktoś, kto ustawił się poza społeczeństwem, może tylko starać się wyrazić swoją niezależność, jedynie od tego zależy jego byt lub niebyt.Nie cogito, ale scribo, pingo ergo sum.Przez wiele dni czułem się przepełniony nicością, było to znacznie gorsze niż poprzednia samotność - metafizyczny odpowiednik bezludnej wyspy.Uczucie niemal dotykalne, jak gruźlica lub rak.Wreszcie któregoś dnia, niecały tydzień później, stało się całkowicie dotykalne: zbudziłem się i odkryłem na moim ciele dwie ranki.Właściwie mnie to nie zaskoczyło.Pod koniec lutego znów byłem w Atenach i odwiedziłem ten sam dom publiczny w Kephissia.Wiedziałem, że podejmuję ryzyko.Ale wówczas wydawało mi się to bez znaczenia.Przez jeden dzień byłem zbyt wstrząśnięty, aby zacząć działać.We wsi mieszkało dwóch lekarzy: jeden, czynny zawodowo, zajmował się między innymi szkołą, a drugi, milczący stary Rumun, choć już nie prowadził praktyki, od czasu do czasu przyjmował jakiegoś pacjenta.Szkolny lekarz stale zaglądał do pokoju nauczycielskiego.Nie mogłem się zdecydować, by się do niego zwrócić.Wybrałem się więc do doktora Patarescu.Przyjrzał się rankom, potem mnie i wzruszył ramionami.- Felicitations - powiedział.- C'est.- On va voir ŕ Athčnes.Je vous donnerai une adresse.C'est bien ŕ Athčnes, que vous l'avez attrapé, oui? - skinąłem głową.- Les poules lŕ-bas, Infectes.Seulement les fous qui s'y laissent prendre*.Stara, zżółkła twarz, binokle, złośliwy uśmiech.Moje pytania rozbawiły go.Tak, są wszelkie szansę, że wyzdrowieję; choroba ta nie jest zaraźliwa pod warunkiem unikania stosunku, mógłby mnie leczyć, gdyby miał odpowiednie lekarstwo, penicylinę z benzatininą, ale nie wie, gdzie je dostać.Słyszał, że ma je pewna prywatna klinika w Atenach, ale zedrą tam ze mnie skórę; dopiero po ośmiu tygodniach będzie wiadomo, czy kuracja poskutkowała.Odpowiadał mi oschle; osobiście mógłby mi tylko zaaplikować starą kurację arszenikową, ale tak czy owak muszę najpierw zrobić analizy.Już dawno wyschło w nim wszelkie współczucie i gdy kładłem na biurku honorarium, przyglądał mi się obojętnym żółwim wzrokiem.Stałem w drzwiach, próbując jak idiota wzbudzić w nim współczucie.- Je suis maudit.Wzruszył ramionami i odprawił mnie z całkowitą obojętnością.Groza.Do końca semestru został jeszcze tydzień, przyszło mi na myśl, żeby wszystko rzucić i wracać do Anglii.Ale nie mogłem znieść myśli o Londynie, przynajmniej tu w Grecji, jeśli nawet nie na wyspie, byłem kimś w pełni anonimowym.Nie miałem pełnego zaufania do doktora Patarescu, był w przyjaźni z paroma starymi nauczycielami i wiedziałem, że spotykają się często na partyjce wista.W każdym skierowanym do mnie słowie, w każdym uśmiechu doszukiwałem się aluzji do tego, co zaszło, i wydawało mi się, że zaraz następnego dmia dostrzegłem w oczach niektórych kolegów ukryte rozbawienie.Któregoś dnia podczas przerwy dyrektor zawołał: “Głowa do góry, kyrios Urfe, bo pomyślimy, że piękności Grecji przyprawiły pana o smutek!” Wydawało mi się to bezpośrednią aluzją, w każdym razie moi koledzy uśmiechnęli się szerzej, niż na to zasługiwała ta uwaga.W ciągu trzech dni, które upłynęły od mojej wizyty u lekarza, doszedłem do wniosku, że o mojej chorobie wiedzą wszyscy, łącznie z uczniami.Za każdym razem, kiedy zaczynali między sobą szeptać, słyszałem słowo “syfilis”.W ciągu tego potwornego tygodnia zawitała do nas grecka wiosna.Wystarczyły zaledwie dwa dni, a przynajmniej tak mi się zdawało, by ziemia pokryła się anemonami, storczykami, złotogłowiem i dzikimi mieczykami, pojawiły się wędrowne ptaki.Falujące sznury bocianów klekotały nad głową, niebo było błękitne i czyste, uczniowie śpiewali, a na twarzach najsurowszych nawet nauczycieli pojawił się uśmiech.Cały świat wokół mnie rozwijał skrzydła, a ja byłem przykuty do miejsca, Katullus pozbawiony talentu, zmuszony do życia na ziemi - bezlitosnej Lesbii.Spędziłem kilka potwornych nocy.Podczas jednej z nich napisałem długi list do Alison, próbując jej wyjaśnić, co się ze mną stało, że pamiętam dobrze jej pierwszy list, i że teraz potrafię już jej uwierzyć, i że nienawidzę samego siebie.Ale nawet w tym liście brzmiał ton pretensji, zaczynałem bowiem widzieć, że rozstanie z nią było ostatnim i najgorszym z moich nieudanych posunięć.Mogłem się z nią ożenić, w ten sposób uniknąłbym przynajmniej samotności na tej pustyni.Nie wysłałem tego listu, ale znów zacząłem co noc rozmyślać o samobójstwie.Uznałem, że śmierć upodobała sobie moją rodzinę, dwóch wujów, których nie zdążyłem poznać, zginęło na wojnie, jeden pod Ypres, drugi pod Passchendaele, potem rodzice.Nagłe, bezsensowne śmierci.Było ze mną gorzej niż z Alison, ona nienawidziła życia, ja samego siebie.Niczego nie dokonałem.Należałem do nicości, do néant, i wydało mi się, że mogę stać się twórcą przynajmniej jednej rzeczy - własnej śmierci, ale przypuszczałem, nawet wówczas ciągle jeszcze przypuszczałem, że będzie ona oskarżeniem każdego, kto się kiedykolwiek ze mną zetknął.Że uzasadni mój cynizm, uprawomocni mój egoizm, stanie się ostatecznym ponurym zwycięstwem i tak przetrwa w pamięci ludzkiej.Na dzień przed końcem semestru myśl o śmierci przeważyła.Portier szkolny miał starą strzelbę i kiedyś zaproponował, że jeśli miałbym ochotę zapolować na wzgórzach, chętnie mi ją pożyczy.Zrobił to z przyjemnością i załadował mi całą kieszeń nabojami; w piniowym lesie pełno było przelotnych przepiórek.Poszedłem w górę wąwozem za szkołą, wdrapałem się na przełęcz i wszedłem między pinie.Wkrótce znalazłem się w cieniu.Złotą ziemię z drugiej strony wody, na północy, oświetlało jeszcze słońce.Powietrze było lekkie, ciepłe, niebo intensywnie i świetliście błękitne.Gdzieś daleko w górze brzęczały dzwoneczki kóz, które na noc zapędzano z powrotem do wsi.Szedłem dłuższy czas.Zupełnie, jakbym szukał miejsca, gdzie mógłbym się wypróżnić, chciałem być pewny, że nikt mnie nie dojrzy.Wreszcie znalazłem skalistą kotlinkę.Nabiłem strzelbę i usiadłem na ziemi, opierając się o pień pinii.Poprzez pokrywające grunt igły przebijały się kwiaty muscari.Odwróciłem strzelbę i zajrzałem do lufy, do czarnego kółka mojego nieistnienia.Obliczałem, pod jakim kątem powinienem ją przyłożyć do głowy.Przystawiłem lufę do prawego oka i odwróciłem głowę tak, by strzał jak czarna błyskawica przeszył mózg i rozsadził tylną ściankę mojej czaszki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl