, Crowley John Pozne lato.BLACK 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez chwilę trzymałem go w palcach, wyczuwając podopuszką wypukłą podobiznę anioła o bujnej czuprynie; ten drobiazg nic już dla mnienie znaczył.Odnalazłem zgubę i mogłem wrócić do rodzinnego gniazda, by snuć długąi niezwykłą opowieść o tej wyprawie.Z drugiej strony jednak, oddając szabrownikowimetalowy krążek w zamian za gałkę świętego Andy ego, wcale nie odzyskałem wolno-ści, bo pieniądz, jak wszystko co ludzkie, funkcjonuje wedle podstawowej zasady: jesttylko jedna droga i nie ma powrotu. CZWARTA FASETAZ początkiem lata stanąłem w końcu na szczycie pagórka, z którego widać dolinę,gdzie leży Małe Domostwo.To miejsce istnieje naprawdę.Krajobraz był znacznie bo-gatszy niż w mojej wizji, spowodowanej zmieszaniem; poza tym wszystko pozieleniało,jednak bez trudu poznałem znajomą okolicę, pożegnaną przed trzema laty.W pierwszej chwili chciałem pędzić co sił w nogach po zboczu wzgórza, odnalezćZcieżkę i dopaść drzwi, gdzie przesiaduje linia Klamry, ale coś mnie powstrzymało.Rozbiłem obóz, jak co wieczór podczas długiej wędrówki, i rozsiadłem się wygodnie.Zapadła noc; zbliżała się pełnia.Minął kolejny dzień.Przyszło mi do głowy, że jeśli387 zejdę teraz po zboczu, stanę się podobny do Olivii, która niespodziewanie przybyłaz oddali w towarzystwie ogromnego kocura o przyjaznych żółtych ślepiach, by zdradzićnam straszliwe tajemnice.Nie wspomniałem, że Brom odnalazł mnie, gdy rozbiłem obóz po rozstaniu z sza-brownikiem.Początkowo byłem wystraszony, bo podczołgał się cichcem do ogniska,ale na widok zwierzaka parsknąłem śmiechem.Brom obwąchał mnie, żeby się upew-nić, przyjrzał się obozowisku, przycupnął na podwiniętych łapach, westchnął i zapadłw drzemkę, jak to kot.Brom pierwszy dostrzegł mego gościa.Minął kolejny dzień.Nadal nie potrafiłemsię zdobyć na to, by zejść z pagórka i przeprawić się przez Rzekę.Leżałem na plecach,bezmyślnie zapatrzony na młode liście, gdy usłyszałem charakterystyczne dzwięki wy-dawane przez koty na widok ptaków lub innych fruwających stworzeń: ak, ak, ak! Prze-toczyłem się na bok, by sprawdzić, czemu Brom tak prycha; może spostrzegł jastrzębiazawieszonego na tle nieba? Usiadłem i krzyknąłem.Ktoś wysunął się z chmur i szybował w dół pod otwartym parasolem.388 Wielkie białe półkole rozświetlone promieniami słońca.Liny przymocowane naobu końcach napinały tkaninę wokół powietrznej kuli.U zbiegu lin, jak mucha w pa-jęczynie, wisiał człowiek, a jego stopy poruszały się bezładnie, gdy opadał ku ziemi.Zerwałem się i pobiegłem za nieznajomym, którego wiatr znosił w bok.Jasny parasolopadał coraz niżej i wkrótce okazało się, że to wielka, biała, falująca kopuła.Widzia-łem już całkiem wyraznie zawieszonego pod nią człowieka, który pomachał do mnie,a następnie zaczął pociągać za liny, by wylądować na łące, a nie w koronach drzew.Pobiegłem za nim.Spadł na łąkę nagle i z dużym impetem, mimo ochronnego paraso-la, który na ziemi okazał się zupełnie bezużyteczny.Wstrzymałem oddech, gdy stopyprzybysza uderzyły o grunt.Przetoczył się  zapewne w nadziei, że wytraci szybkość;ciągnął za sobą sflaczałą kopułę, a raczej zwykłą płachtę, podrywaną raz po raz powie-wami wiatru i natychmiast opadającą na ziemię.Czasza unosiła się niemrawo, ale mężczyzna stał już pewnie na nogach, choć masatkaniny ciągnęła go w bok, kiedy usiłował wyplątać się z lin i unieruchomić ją za wszel-ką cenę.W końcu, uwolniony z więzów, zabrał się do zwijania białej tkaniny, którawzdymała się i opadała niczym niezliczone żabie gardła.Chwyciłem kamień i rzuciłem389 go na czaszę, by ją obciążyć i unieruchomić.Nieznajomy złożył ją byle jak i stanął zemną twarzą w twarz. Mongolfier  rzekł.Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć.Stał przede mną blady, ponury mężczyzna, z prostymi czarnymi włosami, które opa-dały mu na oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl