, Bulyczow Kir Miasto na Gorze 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wybierasz się do wykopu, Taks - zapytał Stanczo Kirow, który siedział na piasku przed łazikiem, obłożony częściami za­miennymi i narzędziami, i tak oplatany różnobarwnymi kabelkami, jakby wpadł w pajęczynę.Kirow przywiózł tutaj nowe modele łazików i właśnie je wypróbowywał.Maszyny były bardzo nowo­czesne i pomysłowe, ale często się psuły, za co Stanczo wymyślał im i karcił jak niesforne dzieci, ciągle rozbierał na części i wpadał w rozpacz z powodu ich złośliwości.- Tak - odparł Takasi.- Poczekaj pół godzinki, to cię podrzucę.- Dziękuję.Wolę się trochę przejść.Kirow ogromnie się zdziwił, gdyż był przekonany, że maszyny buduje się specjalnie po to, aby nikt nie musiał chodzić pieszo.Chodzenie, powtarzał ciągle, cofa człowieka do czasów pierwot­nych.Nie po to człowiek został królem stworzenia, żeby nadwerę­żać sobie nogi.- Ja bym na twoim miejscu zaczekał - powiedział Kirów.- I pomógł mi dobrać się do tej zawleczki.Takasi nie miał pojęcia, o jaką zawleczkę mu chodzi, ale był święcie przekonany, że Kirow wcześniej czy później sam się do niej dobierze i że to zwycięstwo nad oporną materią sprawi mu niewysłowioną rozkosz.Nie zamierzał więc go tej rozkoszy pozbawiać.Stanczo tymczasem zapomniał o istnieniu Takasiego i wgryzł się w silnik łazika.Ze wzgórza Takasi zbiegł, wysoko podrzucając kolana, żeby roz­ruszać wszystkie mięśnie nóg.Na dole zerknął na pasmo genera­torów pola ochronnego, które niskimi piramidkami sterczały z gruntu.Generator w tym sektorze, przez którzy przedostał się tygrys, nie różnił się niczym od pozostałych.Ślady zwierzęcia już zasypał piasek niesiony wiatrem.Kiedy Takasi przecinał linię pola ochronnego, poczuł na rękach i twarzy lekkie muśnięcie, zwiew­ne jak dotknięcie jedwabiu.Gdzieś w obozie, na pulpicie sterow­niczym pola, mignęło zielone światełko, rejestrując wyjście czło­wieka ze strefy chronionej.Krzewy, których gęstwina zaczynała się o jakieś sto metrów za wzgórzem, były szorstkie i kolczaste.W dodatku gnieździły się w nich złe osy.Zarośla kryły pod sobą dzielnice mieszkalne, do których archeolodzy jeszcze nieprędko się dobiorą.Czasami wiatr wydmuchiwał z krzaków różne drobne przedmioty - monety, pociski, skorupy naczyń - więc codziennie któryś z doktorantów musiał przespacerować się drogą na pustkowiu, żeby pozbierać te drobiazgi do pudełka.Potem pudełko trafiało na półkę w ma­gazynie, gdzie takich pudełek zebrało się już kilkadziesiąt.Ich kolej też przyjdzie znacznie później.Dopiero na Ziemi.Pośrodku pustego wygonu znajdował się ogromny lej.W czasie deszczów gromadziła się w nim woda, zamieniając go w okrągłe jeziorko.Pod koniec pory suchej woda zupełnie wyparowała, ale kurz nie zasypywał leja, gdyż był otoczony wysokim wałem ziemi, na którym rosły gęste, proste dzidy trzcin.Na dnie leja aż do samej jesieni utrzymywała się warstwa błota, w której zagrzebywały się ryby i ślimaki.Takasi przedarł się przez trzciny, żeby sprawdzić, czy twarda skorupa na bagnie wystarczająco już podeschła, ponieważ zamierzał wybrać się jutro z Nataszą na polowanie.Polować na ryby zamierzali za pomocą łopat i to miała być zemsta za to, że ryby nie chciały brać przez całe lato, kiedy wody w leju było pod dostatkiem.Ale jeśli skorupa okaże się jeszcze za słaba, to z polowania przyjdzie zrezygnować, bo bagno na środ­ku miało ze trzy metry głębokości.Takasi przystanął na wale.Skorupa była pokryta siatką promie­nistych pęknięć.Ktoś go uprzedził i już sprawdził wytrzymałość skorupy.Ślady biegły od brzegu i urywały się przy ciemnej pla­mie rzadkiego błocka.Było tam niezbyt głęboko, ale śmiałek z pewnością musiał zapaść się w trzęsawisku po pas.Dobrze mu tak, pomyślał Takasi, bo pomysł polowania na śnięte ryby należał do niego i rozgłosił go wszem i wobec przy kolacji.Okazuje się, że wśród członków wyprawy znalazł się podstępny rywal, który postanowił wyprzedzić Takasiego i Nataszę, ale drogo za to zapła­cił.Nic dziwnego, że nikomu się do tego nie przyznał.Droga doprowadziła do centrum miasta.Takasi szedł wolno i przyglądał się ruinom, jakby widział je po raz pierwszy w życiu.W żaden sposób nie potrafił się z nimi oswoić.W poskręcanych kratownicach i bryłach betonu, porośniętych trawą i wygładzonych przez dwieście lat grubą warstwą kurzu, krył się pierwotny koszmar nieubłaganej, powszechnej śmierci.W ciągu dwustu lat za­waliły się sterczące z gruzów ostre niegdyś ściany domów z pusty­mi oczodołami okien, zrównały się z ziemią leje, wygasła zabójcza promieniotwórczość i planeta pozornie zaleczyła najgłębsze rany.Wyżyły niektóre ryby w oceanach, poukrywały się, przystosowały lub zmieniły jakieś tam owady i zwierzęta.Świat planety był o wiele uboższy niż być powinien, ale jednak istniał.Wypełniały się stopniowo nisze ekologiczne, z wolna wytwarzała się nowa ho­meostaza.Ewolucja, rozbita w proch przez wojnę atomową, ale popędzana przez promieniotwórczość, zebrała ocalałe strzępy życia i mimo wszystko rozwijała się dalej.Na planecie nie było tylko naczelnych.Można przypuścić, że jeśli wszystko zostanie po sta­remu, rozum w końcu znów się tu odrodzi.Nie wiadomo jednak, kto będzie jego nosicielem.Z pewnością nie człowiek, gdyż nie spo­sób stworzyć go powtórnie, chyba że ewolucja zaczęłaby się od początku.Ludzie wytłukli się tu nawzajem w długotrwałej wojnie na wy­niszczenie.W wojnie, która się rozrastała i rozpełzała, pochłania­jąc coraz to nowe regiony i kontynenty, aż w swym ostatnim sta­dium dopadła i tych, którzy w niej nie brali udziału, bo nie można było oddychać zatrutym powietrzem, pić zatrutej wody i zbie­rać zatrutych owoców z drzew.Gdzieś tam, w jaskiniach i na odległych wyspach, ukrywali się jeszcze ludzie.Ich życie mierzone było na miesiące, a może nawet na lata.Ale samotnicy i odosobnione grupki zostały skazane na zagładę, bo ludzie ci byli bezpłodni i bezsilni wobec wrogiego, za­trutego świata.Człowiek w trakcie swej ewolucji dowiódł, że jest najsprytniej­szym, najwytrzymalszym i najgroźniejszym ze zwierząt, ale jako gatunek nie zdołał przetrwać sprowadzonej przez siebie katastro­fy, bo był zwierzęciem społecznym.Kiedy społeczeństwo się roz­padło, musiał wyginąć.Takasi wlókł się krok za krokiem przez bezmiar ruin i wzgórz, które kryły pamięć wieków poprzedzających upadek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl