,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od wewnątrz, metr dwadzieścia poniżej szczytu ostrokołu, biegł dookoła zbity z desek pomost.Za masywnymi wrotami, które wychodziły od południa na tory i rzekę, po prawej stronie znajdowała się wartownia, po lewej zaś magazyn broni, amunicji i materiałów wybuchowych.Całą wschodnią stronę fortu zajmowały stajnie, natomiast zachodnią - koszary i kuchnia.Po stronie północnej usytuowano kwatery oficerów, biuro administracji, salę telegraficzną, izbę chorych oraz dodatkowe pomieszczenia dla strudzonych drogą podróżnych, którzy zaglądali tam nader często, lecz nic w tym dziwnego - do najbliższej osady był naprawdę szmat drogi.Grupka takich właśnie strudzonych drogą podróżnych zbliżała się do fortu od zachodu, z utęsknieniem wypatrując choćby najskromniejszej gościny i schronienia.Byli to Indianie.Opatuleni po uszy, daremnie próbowali osłonić się przed siarczystym mrozem i zadymką.Widać było, że są zmęczeni, bardzo zmęczeni, ale nie tak, jak ich konie, które dosłownie powłóczyły nogami brnąc przez sięgający im do pęcin śnieg.Jedynie uderzająco przystojny Indianin o niezwykle bladej twarzy, jadący na czele, trzymał się w siodle prosto.Jak przystało na wodza Pajutów, nie okazywał zmęczenia.Wjechał ze swymi ludźmi przez otwartą, nie pilnowaną bramę, odprawił ich ruchem ręki i zatrzymał się przed drewnianym budynkiem po drugiej stronie dziedzińca.Napis nad drzwiami informował: KOMENDANT.Indianin zsiadł z konia, wszedł po kilku schodkach do domku i szybko zamknął drzwi, żeby nie wdarły się za nim tumany śniegu.W fotelu pułkownika Fairchilda, z nogami na jego biurku, siedział Sepp Calhoun.W jednej ręce trzymał pułkownikowskiego papierosa, w drugiej - pułkownikowską whisky.Spojrzał na przybysza, opuścił nogi na podłogę i wstał.Był to jak na niego zupełnie niezwykły gest szacunku, bo też Sepp Calhoun nigdy nikomu szacunku nie okazywał.Ale tego Indianina nie wolno było lekceważyć.Ci, którzy popełnili ten błąd, nie mieli okazji go powtórzyć.- Witaj, Biała Ręko - odezwał się Calhoun.- Szybko się uwinąłeś.- Mądry człowiek nie marudzi w taką pogodę.- Wszystko w porządku? Linia do San Francisco.- Zerwana.- Biała Ręka wyniośle, niemal z pogardą odtrącił zaproponowaną mu butelkę.- Zniszczyliśmy most nad przełomem Anitoba.- I dobrze zrobiliście, Biała Ręko, ty i twoi wojownicy.Ile mamy czasu?- Zanim przybędą żołnierze z zachodu?- Tak.Wprawdzie nie ma powodu zakładać, że się zjawią, bo niby dlaczego mieliby podejrzewać, że w Forcie Humboldta coś się stało.Ale nie wolno nam ryzykować.- Gra idzie o wielką stawkę, Calhoun.- Indianin zastanowił się.- Trzy dni.Najmniej.- Więc mamy aż nadto czasu.Pociąg przyjeżdża jutro po południu,a przed zachodem.- A żołnierze w pociągu?- Jeszcze nie wiadomo.- Bandyta zawahał się i odchrząknął ze skruchą.- Dobrze by było, Biała Ręko, gdybyś odpoczął kilka godzin ze swymi wojownikami.Być może będziecie musieli jeszcze raz ruszyć w drogę przed zmierzchem.Zapadła cisza.Indianin z kamienną twarzą przyglądał się białemu, który stał przed nim wyraźnie nieswój.W końcu powiedział:- Czasami, Calhoun, Biała Ręka wątpi w twój rozsądek.Zawarliśmy układ, że zdobędziemy ten fort, chyba pamiętasz.Ty i twoi ludzie mieliście tu przybyć o zmroku i prosić o nocleg.Liczyliśmy, że pozwolą wam zostać do rana, bo jesteście biali, a noc była pełna śniegu.I tak się stało.Ale potem mieliście zabić wartowników, otworzyć bramę, wpuścić nas do środka i razem z nami spaść na śpiących żołnierzy.Calhoun sięgnął po butelkę bourbona.- To była zwariowana noc, Biała Ręko - usprawiedliwił się.- Prawie nic nie widzieliśmy.Jak to określiłeś, noc była pełna śniegu, a do tego szalała burza.Myśleliśmy.- Burza szalała w waszych głowach, a śnieg wziął się z butelki wody ognistej.Węch mnie nie mylił.Nie zabiliście dwóch wartowników, którzy zdążyli ostrzec innych.Czasu mieli niewiele, ale dość, żeby zginęło piętnastu moich najlepszych wojowników.Woda ognista! Bourbon! I biali uważają się za lepszych od nas!- Posłuchaj, Biała Ręko.Musisz zrozumieć.- Ja wszystko rozumiem [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|