,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Doniesienia o posuwaniu się Koronala przez Pidruid raz po raz podgrzewały atmosferę wśród zebranych.Koronal, przekazywano sobie z ust do ust, opuścił Złoty Plac; zmierza do Bramy Falkynkip; zatrzymał się w marszu, aby rozdać dwie pełne garści pięciokoronówek w dzielnicy zamieszkanej głównie przez Vroonów i Hjortów; zatrzymał się, aby pocieszyć płaczące dziecko; przystanął, aby pomodlić się przy kapliczce swego zmarłego brata Lorda Voriaxa; stwierdził, że upał zrobił się nie do zniesienia, i postanowił odpocząć przez kilka południowych godzin; zrobił to, zrobił tamto, zrobił owamto.Koronal, Koronal, Koronal! Cała uwaga była dziś skupiona tylko na nim.Valentine zastanawiał się, co to musi być za życie, te ciągłe objazdy, pokazywanie się w kolejnych miastach, udział w nie kończących się paradach, uśmiechanie się, rzucanie w tłum monet, uczestniczenie w barwnych przedstawieniach, demonstrowanie w jednej ludzkiej postaci całej potęgi władzy, przyjmowanie wszystkich tych hołdów, znoszenie tego hałaśliwego podniecenia tłumów przy jednoczesnym nie-wypuszczaniu z rąk steru rządów.Czy ten ster w ogóle gdzieś istnieje? Mechanizm władzy był już tak stary, że toczył się prawdopodobnie własnym rozpędem.Wiekowy Pontifex, tradycyjnie odsuwający się na ubocze, ukryty w tajemniczym Labiryncie gdzieś w samym środku Alhanroelu, wydający dekrety, na mocy których rządzono światem, jego następca, adoptowany syn, Koronal, który mając w ręku władzę wykonawczą urzęduje na Górze Zamkowej, pomijając oczywiście chwile, kiedy uczestniczy w ceremoniach takich jak ta - czy poza pełnieniem funkcji symbolu którykolwiek z nich jest potrzebny światu? Temu światu pełnemu radości, spokojnemu i słonecznemu, myślał Valentine, choć nie powinno się zapominać, że ten sam świat ma także ciemne strony, bo w przeciwnym razie dlaczego Król Snów swymi przesłaniami rzucałby wyzwanie autorytetowi Pani? Ci władcy, te konstytucyjnie zatwierdzane pompy i parady, te koszty i ta wrzawa - nie, myślał dalej, to wszystko jest bez sensu, to niepotrzebny przeżytek z minionej epoki, może kiedyś niezbędny, lecz nie teraz, nie.A co się liczy teraz? Życie, dzień po dniu, oddychanie wonnym powietrzem, jedzenie, picie, zdrowy sen.Reszta jest czczą głupotą.- Koronal się zbliża! - ktoś zakrzyknął.Taki okrzyk dziesiątki razy wznoszono przez ostatnią godzinę, lecz Koronal się nie pojawił.Teraz jednak, w samo południe, chyba rzeczywiście nadciągał.Poprzedzał go odległy szum, który jak wzbierająca fala przypływu przesuwał się wzdłuż zebranych tłumów, narastał, aż oto na ulicy pojawili się heroldowie na galopujących wierzchowcach, dmący co chwila w zawieszone na szyi trąby.Kiedy to wszystko się skończy, pomyślał Valentine, będą mieli usta wykrzywione grymasem zmęczenia i zniechęcenia.Tuż za nimi, w pośpiechu mijając tłumy, przejechała platforma zatłoczona kilkoma setkami straży przybocznej Koronala, ubranej w zielono-złote uniformy, składającej się z mężczyzn i z kobiet, z istot ludzkich i wszystkich innych - niewątpliwie elita elit Majipooru.Valentine nie był jednak pewien, czy na ich twarzach maluje się duma, czy głupota.I oto pojawił się rydwan samego Koronala.Mknął szybko metr nad ziemią, niczym zjawa.Był suto przystrojony połyskliwą tkaniną i wymoszczony czymś grubym i białym, być może futrem jakiegoś rzadkiego zwierzęcia; czymś, co zarówno dodawało splendoru pojazdowi, jak i przemawiało do patrzących przez swą drogocenność.Na rydwanie jechała grupa wysokich urzędników miasta Pidruid i przyległych prowincji, ubranych w oficjalne stroje burmistrzów, diuków i im podobnych, nad nimi górował na podwyższeniu z rzadkiego purpurowego drewna, wyciągając ręce w geście błogosławieństwa w stronę widzów po obu stronach drugi, Lord Valentine, Koronal, kolejny najjaśniej oświecony władca Majipooru, a od chwili, gdy jego przybrany ojciec, Pontifex, znalazł się w Labiryncie, by już nigdy nie pokazać się zwykłym śmiertelnikom, być może najwyższe uosobienie władzy, jaką można ujrzeć na tym świecie.- Valentine! - Okrzyki wznosiły się wyżej i wyżej.- Valentine! Lord Valentine!Valentine obserwował swego imiennika równie uważnie, jak godzinę temu inskrypcje na kamiennych blokach Łuku Marzeń.Koronal wyglądał imponująco, trzeba mu to było przyznać.Był mężczyzną więcej niż średniego wzrostu, krzepkim, o szerokich barach.Miał ciemnooliwkową cerę, czarne, opadające na uszy włosy i ciemną, okalającą twarz brodę.Przejeżdżając wśród wiwatów Lord Valentine przyjmował je łaskawie i, wyciągając szeroko ramiona, zwracał się z ledwo zauważalnym ukłonem to ku jednej, to ku drugiej stronie drogi.Rydwan przemknął szybko obok miejsca, w którym stali żonglerzy, ale kiedy był tuż obok, Koronal zwrócił twarz ku nim.Przez jedną pełną napięcia chwilę spojrzenia Valentine'a i Lorda Valentine'a zatopiły się w sobie.Zdawało się, że dzielącą ich przestrzeń przeskoczyła porażająca iskra.Uśmiech Koronala olśniewał, blask ciemnych włosów oślepiał i nawet od ceremonialnych szat biła moc i pewność siebie.Valentine zamarł w obliczu magii królewskiej potęgi.Zrozumiał lęki Shanamira, lęki wszystkich ludzi, spowodowane tak niezwykłą obecnością ich władcy.Lord Valentine jest tylko człowiekiem, to prawda, musi opróżniać pęcherz i napełniać kiszki jak zwykły śmiertelnik, kiedy był niemowlęciem, brudził pieluchy, a kiedy się zestarzeje, będzie mówił od rzeczy i zapadał w drzemkę w połowie zdania i tak dalej, i tak dalej, a jednak to on przebywał w świętych miejscach, mieszkał na Górze Zamkowej, był prawdziwym synem Pani Wyspy Snu i tytularnym synem Pontifexa Tyeverasa, tak jak poprzednio jego brat, nieżyjący już Voriax; to na jego barki przeznaczenie złożyło odpowiedzialność za rządy nad całym olbrzymim światem i zamieszkującymi go istotami.Taki tryb życia, pomyślał Valentine, potrafi zmienić każdego, oddzielić go od społeczeństwa i otoczyć nimbem tajemniczości.Tak, odczuł wielkość tamtego i swoją nicość.Rydwan przejechał, a razem z nim minęła podniosła chwila [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|