, Ludlum Robert Tozsamosc Bourne'a (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Całe piętro jest zawalone stosami starych numerów.Facet je nawet kataloguje, tematycznie, alfabetycznie.jak bibliotekarz.Możliwe, że w którymś ze spisów figuruje Carlos.Mógłbyś to sprawdzić?Ostry ból ścisnął Jasona za serce, ból zrodzony ze strachu, nie mający związku z ranami na ciele.Marie widziała go i poniekąd rozumiała, skąd się bierze; Jason czuł go, ale nie rozumiał.- Na Sorbonie też mają stare roczniki czasopism - powiedział, spoglądając na kobietę.- Po jednym artykule przez pewien czas byłem w siódmym niebie.Dopóki nie zacząłem się nad nim głębiej zastanawiać.- Wyszło na jaw kłamstwo, i to jest najważniejsze.- Ale teraz nie szukamy kłamstw.- Nie, szukamy prawdy.Nie bój się jej, kochany.Ja się nie boję.Wstał.- W porządku; pójdę na Saint-Germain.A teraz zadzwoń do tego faceta z ambasady.- Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął serwetkę z numerem telefonu; zanotował na niej numery rejestracyjne samochodu, który z piskiem opon ruszył spod banku na rue Madeleine.- Tu masz numer podany mi przez d’Amacourta oraz numery rejestracyjne samochodu.Może facet się czegoś dowie.- Dobrze.Marie wzięła serwetkę i podeszła do telefonu.Obok leżał niewielki kołonotatnik; przerzuciła kitka stron.- Mam.Dennis Corbelier.Peter obiecał, że zadzwoni do niego dziś przed południem czasu miejscowego.Mówił, że mogę na nim polegać, że to najlepiej zorientowany attaché w całej ambasadzie.- Zna go osobiście, prawda? Nie podał ci nazwiska pierwszego z brzegu pracownika?- Studiowali razem na uniwersytecie w Toronto.Mogę zadzwonić z pokoju?- Tak, tylko nie zdradzaj swojego adresu.- W razie czego powiem mu to samo co Peterowi.- Podniosła słuchawkę.- Że przeprowadzam się do innego hotelu, ale jeszcze nie wiem do którego.Poprosiła recepcjonistkę o połączenie z miastem i nakręciła numer Ambasady Kanadyjskiej na alei Montaigne.Piętnaście sekund później usłyszała głos attaché Dennisa Corbeliera.Od razu przeszła do sedna.- Mam nadzieję, że Peter uprzedził pana, że może będę potrzebowała pomocy?- Tak, wyjaśnił mi również, co pani robiła w Zurychu.Prawdę mówiąc, nie bardzo mogłem się w tym wszystkim połapać, ale mam ogólne pojęcie.Chodzi o jakieś manipulacje w świecie wielkich finansów?- Tak, i to większe niż zazwyczaj.Kłopot w tym, że nikt nie chce powiedzieć, kto kim manipuluje.Sama muszę to rozgryźć.- W czym mógłbym pomóc?- Mam tu przed sobą kartkę z dwoma numerami: telefonicznym i rejestracyjnym, oba są paryskie.Numer telefonu jest zastrzeżony, więc byłoby trochę dziwne, gdybym tam zadzwoniła.- Proszę mi podać.Podyktowała oba numery.- Mam cennych przyjaciół w najróżniejszych miejscach.A mari usque ad mari - powiedział Corbelier, cytując napis na godle Kanady.- Często wyświadczamy sobie koleżeńskie przysługi, głównie jeśli chodzi o walkę z handlem narkotykami, ale nie tylko.Może umówilibyśmy się jutro na obiad? Opowiedziałbym pani czego zdołałem się dowiedzieć.- Chętnie, ale jutro niestety nie mogę.Spędzam cały dzień ze starym przyjacielem.Może innym razem.- Peter powiedział, że byłbym głupcem, gdybym nie spróbował.Twierdzi, że jest pani wspaniałą kobietą.- Obaj jesteście kochani.odezwę się jutro, dobrze?- Świetnie.Biorę się do roboty.- A więc do jutra i jeszcze raz dziękuję.- Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek.- Za trzy godziny mam zadzwonić do Petera.Przypomnij mi.- Naprawdę myślisz, że już coś dla nas będzie miał?- Na pewno.Obiecał, że od razu zadzwoni do Waszyngtonu.Tak jak powiedział Corbelier: wszyscy wyświadczamy sobie przysługi.Informacja za informację, nazwisko za nazwisko.- Trochę mi to pachnie międzynarodową zmową.- Wprost przeciwnie, Jasonie.Tu chodzi o pieniądze, nie o rakiety.O nielegalny obrót pieniędzmi, o naruszanie przepisów prawnych, które służą interesom nas wszystkich.Chciałbyś, żeby szejkowie arabscy przejęli korporację Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy mówić o rakietach.ale będzie już za późno.- W porządku, cofam oskarżenie.- Jutro z samego rana musimy spotkać się z tym prawnikiem d’Amacourta.Zastanów się, ile chcesz podjąć.- Wszystko.- Wszystko?- Tak.Co byś zrobiła na miejscu dyrektorów Treadstone, gdybyś się dowiedziała, że z konta korporacji podjęto cztery miliony franków szwajcarskich?- Rozumiem.- D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.- Czeki bankierskie? Tak powiedział?- Tak.Uważasz, że to zły pomysł?- Fatalny! Ktoś mógłby wciągnąć ich numery na rozsyłaną po całym świecie listę fałszywych czeków! Żeby podjąć pieniądze, musiałbyś pójść do banku, a tam mogłoby się okazać, że realizacja posiadanych przez ciebie czeków została wstrzymana.- Dowcipniś, cholera! Gra na dwie strony.To co robimy?- Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czeków.To muszą być obligacje.Obligacje na okaziciela, o różnych nominałach.Znacznie łatwiej się je spienięża.- Zasłużyłaś na dobrą kolację.Wyciągnął rękę i pogładził Marie po twarzy.- Staram się jak mogę, mój panie - odparła, przytrzymując jego dłoń przy swoim policzku.- A więc najpierw kolacja, potem telefon do Petera.a później księgarnia na Saint-Germain.- Księgarnia na Saint-Germain - powtórzył Jason i znów poczuł, jak ból ściska go za serce.O co chodziło? Dlaczego tak bardzo się bał?Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali się do centrum telefonicznego na rue de Vaugirard.W dużej sali, wzdłuż ścian, ciągnęły się oszklone kabiny, na środku zaś.znajdował się wielki okrągły kontuar, przy którym pracowały urzędniczki; wypełniały druki i kierowały zamawiających rozmowy do właściwych kabin.- Mało osób dzwoni dziś do Kanady - oznajmiła panienka za kontuarem.- Czeka się najwyżej kilka minut.Kabina dwunasta, madame.- Dziękuję.Dwunasta, tak?- Tak, madame.O tam, na wprost.Ruszyli pod rękę przez zatłoczoną salę w stronę wyznaczonej kabiny.- Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wolą dzwonić stąd niż z hotelu - powiedział Jason.- Trwa to sto razy szybciej.- To tylko jeden z powodów.Stanęli przy kabinie i zanim nawet zdążyli wypalić po papierosie, wewnątrz rozległy się dwa krótkie dzwonki.Marie otworzyła drzwi i weszła do środka.W jednej ręce trzymała kołonotatnik i ołówek, drugą podniosła słuchawkę.Minutę później Bourne spostrzegł ze zdumieniem, jak krew odpływa Marie z twarzy: kobieta stała blada jak kreda, wpatrując się tępo w ścianę, a po chwili zaczęła krzyczeć.Torebka spadła jej na ziemię - cała zawartość rozsypała się po ciasnej kabinie; kołonotatnik zsunął się na półkę pod aparatem, zaciśnięty w dłoni ołówek pękł na pół.Kiedy Jason wbiegł do środka, Marie była bliska omdlenia.- Dzień dobry, Liso.Mówi Marie St.Jacques.Dzwonię z Paryża.Peter oczekuje mojego telefonu.- Marie? O mój Boże.- Głos sekretarki umilkł, a jego miejsce zajęły inne głosy, podniecone, choć lekko stłumione, jakby czyjaś dłoń zakrywała mikrofon; po chwili Marie usłyszała cichy szmer, jakby przekazywano słuchawkę z ręki do ręki.- Marie, mówi Alan - oznajmił wicedyrektor wydziału.- Jesteśmy wszyscy w gabinecie Petera.- Co się stało, Alan? Trochę się spieszę, więc gdybyś mógł poprosić Petera.Na moment zapadło milczenie.- Nie wiem, jak ci to powiedzieć.Strasznie mi przykro, Marie, ale Peter nie żyje [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl