, Conrad J. Tajny agent 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Jestem żonaty. Nieprawdopodobna historia!  wykrzyknął tamten z nie udawanym zdziwieniem. %7łonaty! Pan& zdeklarowanyanarchista! Cóż to za diabelna bzdura? Ale zapewne pan tylko tak to nazywa.Anarchiści się nie żenią.To powszechnie wiadomo.Nie mogą.Byłaby to apostazja. Moja żona nie jest anarchistką  wymamrotał Verloc niechętnie. A poza tym to pana nie obchodzi. O, owszem, obchodzi  ostro powiedział pan Vladimir. Zaczynam nabierać przekonania, że pan wcale nie nadajesię do tej roboty, do której pana zaangażowano.Przecież swoim małżeństwem musiał się pan we własnym świeciecałkowicie zdyskredytować.Nie mógł się pan bez tego obejść? Tym razem jest to pański cnotliwy związek& tak? Przez teswoje związki, takie i owakie, wyzbywa się pan użyteczności.Pan Verloc, wydawszy policzki, wypuścił z nich gwałtownie powietrze, i to było wszystko.Uzbroił się w cierpliwość.Nicmiała ona już wiele dłużej być wystawiana na próbę.Pierwszy sekretarz przybrał nagle ton bardzo suchy, obojętny,kategoryczny. Może pan teraz odejść  powiedział. Sprowokowanie zamachu dynamitowego jest konieczne.Daję panu miesiąc.Obrady konferencji zostały zawieszone.Nim się zbierze na nowo, tu musi się coś stać, inaczej pański kontakt z namiustaje.Z pozbawioną skrupułów łatwością jeszcze raz odmienił nutę. Niech pan sobie przemyśli moją filozofię, panie& panie Verloc  powiedział tonem dobrodusznej drwiny, machającręką w kierunku drzwi. Uderzajcie w pierwszy południk.Pan nie zna klas średnich tak dobrze jak ja.Ich zdolnościodczuwania są przytępione.Pierwszy południk.Nie ma nic lepszego ani łatwiejszego, myślę.Wstał i jego cienkie, wrażliwe wargi drgały od tłumionego śmiechu, kiedy w lustrze nad kominkiem obserwował panaVerloca wycofującego się ciężkim krokiem z pokoju, z kapeluszem i laską w ręku.Drzwi się zamknęły.Lokaj w brązowych spodniach, ukazawszy się nagle w korytarzu, poprowadził pana Verloca inną drogą i wypuścił gomałymi drzwiczkami w rogu dziedzińca.Portier stojący przy bramie całkowicie zignorował jego wyjście i pan Verloczaczął przemierzać w odwrotną stronę trasę porannej pielgrzymki, jak gdyby pogrążony we śnie  w gniewnym śnie.Tooderwanie od materialnego świata było tak zupełne, że choć śmiertelna powłoka pana Verloca nie podążała ulicami zeszczególną szybkością, ta cząstka jego istoty, której odmówić nieśmiertelności byłoby bezpodstawnym afrontem,znalazła się u drzwi sklepu całkiem od razu, jakby przeniesiona z zachodu na wschód na skrzydłach jakiegoś potężnegowichru.Poszedł prosto za ladę i usiadł na stojącym tam drewnianym krześle.Nikt nie zakłócał jego samotności.Stevie,przyodziany w zielony rypsowy fartuch, zamiatał i ścierał kurze na piętrze, pilnie i sumiennie, jakby to była gra, a paniVerloc, zawiadomiona w kuchni grzechotem pękniętego dzwonka, podeszła tylko do oszklonych drzwi bawialni iodsunąwszy trochę na bok firankę, zajrzała do słabo oświetlonego sklepu.Widząc, że mąż siedzi tam, ciemny i zwalisty,z kapeluszem zepchniętym daleko na tył głowy, natychmiast wróciła do kuchennego pieca.W godzinę czy więcej potemzdjęła zielony fartuch z brata i poleciła mu umyć twarz i ręce rozkazującym tonem, którego używała w tychokolicznościach od jakichś piętnastu lat  czyli odkąd przestała sama myć chłopcu twarz i ręce.Niebawem oderwała nachwilę wzrok od wykładanych na półmiski potraw, aby obejrzeć tę twarz i te ręce, które Stevie, zbliżając się dokuchennego stołu, podsunął jej do sprawdzenia z pewną siebie miną, maskującą pozostałości niepokoju.Dawniej gniewojca był najwyższą efektywną sankcją tych obrzędów, ale spokojna dobroduszność pana Verloca w życiu domowymczyniła wszelką myśl o gniewie nieprawdopodobną  nawet dla istoty tak lękliwej jak biedny Stevie.Teoria brzmiałatak, że jakiekolwiek uchybienie czystości przy posiłkach zgorszyłoby pana Verloca i sprawiło mu niewymowną przykrość.Winnie po śmierci ojca znalazła niemałą pociechę w myśli, że nie potrzebuje już drżeć o biednego Stevie ego.Nie mogłapatrzeć, jak ktoś krzywdzi tego chłopca.Doprowadzało ją to do szaleństwa.Jako mała dziewczynka często w obroniebrata z roziskrzonymi oczyma stawiała czoło popędliwemu koncesjonowanemu restauratorowi.W obecnym wyglądziepani Verloc nic nie pozwalało przypuszczać, że jest zdolna do namiętnych wybuchów.Skończyła wykładanie potraw na półmiski.Stół nakryty był w bawialni.Stanąwszy u stóp schodów, krzyknęła:  Mamo!Potem otworzyła oszklone drzwi prowadzące do sklepu i powiedziała cicho:  Adolfie! Pan Verloc siedział wniezmienionej pozycji; najwidoczniej od półtorej godziny nie poruszył ręką ani nogą.Teraz wstał ociężale i przyszedł naobiad w płaszczu i kapeluszu, nie mówiąc słowa.Jego milczenie samo w sobie nie było niczym zastraszająco niezwykłymw tym gronie rodzinnym, ukrytym w cieniach brudnej uliczki, gdzie rzadko docierało słońce, za sklepem, w którymtowarami były podejrzane rupiecie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl