, Alberto Moravia Rzymianka (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy podniosłam oczy do góry i zobaczyłam na kopule freski przedstawiające postacie aniołów z rozłożonymi skrzydłami, doznałam uczucia pewności, że te anioły, tak piękne i potężne, ochronią mnie i sprawią, że ekspedientka aż do wieczora nie zorientuje się w kradzieży.Po hałaśliwej, jasno oświetlonej ulicy kojąco podziałała na mnie atmosfera skupienia panującego w kościele, cisza, półmrok i zapach kadzidła.Weszłam tu szybkim krokiem, nieomal pchając przed sobą matkę, ale uspokoiłam się natychmiast i nie lękałam się już niczego.Matka zrobiła gest, jak gdyby chciała coś wyjąć z mojej torebki, którą do tej pory trzymała w ręku.Oddałam więc jej własną torbę i powiedziałam:- Włóż chustkę.Matka otworzyła torbę i zawiązała na głowie skradzioną chustkę.Umoczyłyśmy palce w kropielnicy z wodą święconą i poszłyśmy do pierwszego rzędu ławek, przed główny ołtarz.Ja uklękłam, a matka usiadła i założyła ręce na brzuchu; za duża chustka rzucała cień na jej twarz.Widziałam, że jest bardzo poruszona, i mimo woli porównywałam jej zdenerwowanie z moim spokojem.Byłam teraz pogodna, łagodna jak baranek i chociaż wiedziałam, że popełniłam czyn potępiany przez Kościół, nie miałam wyrzutów sumienia i czułam się teraz o wiele bliższa religii niż wtedy, kiedy nie robiłam nic zdrożnego i z zaciśniętymi zębami pracowałam na kawałek chleba.Przypominałam sobie, jak przed chwilą wzdrygnęłam się z lękiem, patrząc na rojącą się od ludzi ulicę, i poczułam ulgę na myśl, że jest Bóg, że czyta we mnie jak w otwartej księdze, że widzi wszystko i że ja, przez sam fakt, że żyję, jestem niewinna, jak zresztą wszyscy ludzie.Wiedziałam, że Bóg istnieje nie po to, żeby sądzić mnie i potępić, ale żeby mnie usprawiedliwić jako żyjącą istotę, która nie może być zła, bo jest całkowicie i bezpośrednio zależna od niego.Odmawiając machinalnie pacierze patrzałam na ołtarz, na którym poza płomykami świec widniał ciemny obraz.Wydało mi się, że jest to wizerunek Madonny, i rozumiałam, że między Madonną i mną sprawy układają się tak, iż nieważne jest, czy postępuję w taki czy inny sposób, tylko czy czuję w sobie chęć do życia, czy też nie.I wydało mi się nagle, że otucha spływa ku mnie z ciemnej postaci za świecami ołtarza i jak ciepła fala zalewa moje serce.Tak, odzyskałam chęć do życia, chociaż ani go nie rozumiałam, ani nie wiedziałam, po co mi je dano.Matka siedziała posępna i otępiała, w nowej chustce, która jak dziób sterczała jej nad nosem; obejrzałam się i na jej widok uśmiechnęłam się z czułością.- Pomódl się trochę.to ci dobrze zrobi - szepnęłam.Matka drgnęła, ociągała się przez chwilę, po czym jak gdyby niechętnie uklękła i złożyła ręce.Wiedziałam, że od dawna już straciła wiarę, widząc w niej fałszywą pociechę, która trzyma ludzi w ryzach i każe im zapominać o twardym życiu.Zobaczyłam jednak, że mechanicznie porusza ustami, i jej pełna nieufności mina znowu wywołała uśmiech na mojej twarzy.Miałam ochotę uspokoić ją, powiedzieć, że się rozmyśliłam, że może się o nic nie martwić, bo nie będzie musiała wrócić do dawnej ciężkiej pracy.W złym humorze matki było coś niedojrzałego, przypominała dziecko, któremu nie dano obiecanych łakoci, i wydawało mi się, że to właśnie cechowało w pierwszym rzędzie także jej stosunek do mnie.Gdyby tak nie było, mogłabym przypuszczać, że uważa moją profesję za środek do urządzenia sobie wygodnego życia, a wiedziałam, że w gruncie rzeczy tak nie jest.Kiedy skończyła odmawiać pacierz, przeżegnała się, ale obojętnie i oficjalnie, jak gdyby chciała podkreślić, że robi to tylko dla mnie; wstałam i dałam jej znak, że wychodzimy.Na progu kościoła zdjęła chustkę, złożyła ją starannie i wsunęła do torby.Wróciłyśmy na Via Nazionale; zatrzymałam, się przed kawiarnią.- Wstąpimy teraz na wermut - powiedziałam.Matka natychmiast zaprotestowała:- Nie, nie.po co, nie trzeba - z niepokojem, a zarazem z pewnym zadowoleniem.Zawsze była taka i starym nawykiem bała się, żebym nie wydała za dużo.- A cóż się takiego stanie? - odpowiedziałam.- Po jednym wermucie! - Zamilkła i weszła za mną do kawiarni.Był to lokal starego typu, z kontuarem i boazeriami z politurowanego mahoniu, i oszklonymi półkami, gdzie stały ozdobne pudełka ze słodyczami.Usiadłyśmy w kąciku, zamówiłam dwa wermuty.Matka, onieśmielona widokiem kelnera, siedziała sztywno ze spuszczonymi oczyma.Kiedy podano nam wermut, wzięła kieliszek do ręki, umoczyła w nim usta i stawiając go z powrotem na stoliku popatrzyła na mnie i powiedziała z powagą:- To bardzo dobre.- To wermut - odrzekłam.Kelner przyniósł metalową paterę ze szklaną pokrywą, pełną ciastek.Otworzyłam ją i powiedziałam matce:- Weź sobie ciastko.- Nie, nie.na litość boską.- Ależ weź!- Popsuję sobie apetyt.- Jednym ciastkiem? - Zajrzałam do patery i wybrałam dla niej francuskie ciastko z kremem.- Zjedz to.jest lekkie - namawiałam ją.Wzięła ciastko i zaczęła jeść powolutku, w skupieniu, oglądając je za każdym kęsem.- Jest naprawdę dobre - przyznała wreszcie.- Weź jeszcze jedno.- Tym razem nie dała się prosić i sięgnęła po następne.Po wypiciu wermutu siedziałyśmy w milczeniu, obserwując wchodzących i wychodzących.Czułam, że matka jest zadowolona, iż siedzi tu sobie w kąciku po tych dwóch ciastkach i wermucie.Interesował ją i bawił ruch w kawiarni i nie miała mi nic do powiedzenia.Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu znalazła się w takim lokalu i oszołomienie wywołane tym przeżyciem nie pozwalało jej dzielić się ze mną żadnymi uwagami.Weszła młoda pani prowadząc za rękę dziewczynkę ubraną w pelerynkę z puszystego białego futerka, króciutką sukieneczkę, białe skarpetki i rękawiczki.Powiedziałam do matki:- Kiedy byłam mała, nie zabierałaś mnie nigdy do cukierni.- Jakim cudem mogłabym sobie na to pozwolić? - odrzekła.- A tymczasem teraz - dokończyłam spokojnie - ja ciebie zapraszam.Milczała przez chwilę, po czym mruknęła z niechęcią:- Już mi wymawiasz, że tu przyszłam, a ja przecież nie chciałam.Położyłam rękę na jej dłoni i powiedziałam:- Nic ci nie wymawiam, wprost przeciwnie, jestem bardzo zadowolona, że przyprowadziłam cię tutaj.Czy babcia nigdy nie zabierała cię do cukierni?Potrząsnęła głową przecząco:- Do osiemnastego roku życia nie ruszyłam się nigdy poza moją dzielnicę.- No widzisz - zawołałam - zawsze ktoś w rodzinie tego czy innego dnia zaczyna robić pewne rzeczy.Ty ich nie robiłaś ani twoja matka, ani też pewnie matka twojej matki, a więc robię to ja.Nie może być przecież wiecznie tak samo!Nic na to nie odpowiedziała i przez dobry kwadrans siedziałyśmy w milczeniu, obserwując ludzi.Potem otworzyłam torebkę, wyjęłam papierośnicę i zapaliłam papierosa.Kobiety takie jak ja często palą w lokalach publicznych, aby zwrócić na siebie uwagę mężczyzn.Ale ja daleka byłam w tej chwili od myśli o złapaniu klienta, a nawet postanowiłam już, że dziś wieczorem nie będę nic robić.Po prostu miałam ochotę na papierosa.Włożyłam go do ust, zaciągnęłam się dymem, który wypuszczałam nosem i ustami, trzymając papierosa w dwóch palcach i rozglądając się po sali.Ale widocznie w mojej pozie musiało być coś prowokującego, bo natychmiast spostrzegłam mężczyznę stojącego przy kontuarze i podnoszącego do ust filiżankę kawy; jego ręka wraz z filiżanką zawisła nagle nieruchomo w powietrzu, oczy zaś przenikliwie wpatrywały się we mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl