,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzięki szczęściu tam dotarł i dzięki szczęściu zdołał jeszcze przez chwilę mówić.Miałem całą garść pigułek nasennych na wypadek, gdyby nie mógł.Nie chciałem, żeby cierpiał.Chyba żeby istniały ku temu ważne przyczyny.Istniały.Miał mi do przekazania całą historię, rewelacyjną historię i prawie całą mi opowiedział.Gdy już nie żył, wróciłem na łódź i zabrałem jego czterdziestkępiątkę.Znajdowała się w niewielkim schowku na rufie w wodoszczelnym woreczku.Później odholowałem łódź Barneya na głęboką wodę i tam ją zatopiłem.Gdybym miał umieścić epitafium, wybrałbym jakieś mówiące o tym, że na całym świecie frajerzy rodzą się co minutę.Mógłbym się założyć, że większość z nich to całkiem sympatyczni goście; tacy właśnie jak Barney.Zamiast umieszczania epitafium postanowiłem jednak odszukać ludzi, którzy go dorwali.Upłynęło sześć miesięcy, zanim dotarłem do Keenana i upewniłem się, że brał w tym udział również Sierżant; a przynajmniej w większym lub mniejszym stopniu maczał w tym palce.Ale taki już ze mnie uparty gość.No i proszę, siedziałem teraz w tym samochodzie.Gdy o dziesiątej dwadzieścia na ciągnący się łukiem podjazd padł blask reflektorów, położyłem się na podłodze impali.Przybysz wjechał do garażu i zaparkował samochód obok auta Keenana.Sądząc po szumie motoru, był to jeden z tych starych modeli volkswagenów.Niewielki silnik zamilkł i do moich uszu dotarło ciche pochrumkiwanie Sierżanta, kiedy niezdarnie gramolił się ze swego małego samochodu.Na werandzie zapaliło się światło i usłyszałem trzask otwieranych drzwi.Keenan:- Spóźniłeś się! Wejdź i zrób sobie coś do picia.Sierżant:- Może być szkocka.Uprzednio opuściłem w impali szybę.Teraz więc wysunąłem przez okno czterdziestkępiątkę Barneya i trzymając kolbę w obu dłoniach powiedziałem:- Nie ruszaj się.Sierżant znajdował się w połowie prowadzących na werandę schodków.Keenan, serdeczny gospodarz, stanął na ich skraju i spoglądał na gościa, czekając, aż ten wejdzie po stopniach, żeby ze słowami “ty pierwszy" wprowadzić go do domu.Ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle bijącego z domu światła.Wątpiłem, czy w zalegającym mroku byli w stanie mnie do-strzec, ale mogli dostrzec broń.Była to bardzo duża spluwa.- Kim, do diabła, jesteś? - zapytał Keenan.- Jerry Tarkanian - odparłem.- Rusz się tylko, a zrobię w tobie taką dziurę, że będzie można przez nią oglądać telewizję.- Gadasz jak śmieć - powiedział Sierżant, ale się nie ruszył.- Po prostu stój, gdzie stoisz.Niczym innym nie musisz się przejmować.Otworzyłem tylne drzwi impali i ostrożnie wysiadłem z samo-chodu.Sierżant gapił się na mnie przez ramię; widziałem lśnienie jego małych oczu.Rękę wsuwał chyłkiem pod klapę dwu-rzędowej marynarki modelu rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci.- Och, proszę - powiedziałem.- Dawaj w górę te swoje Pieprzone łapska, gnoju.Sierżant wzniósł ręce nad głowę.Keenan swoje już trzymał w górze od dobrej chwili.- Złaźcie z werandy - poleciłem.- Obaj.Zeszli, a ja wreszcie w pełnym świetle mogłem się przypatrzyć ich twarzom.Keenan był wyraźnie wystraszony, ale Sierżant sprawiał takie wrażenie, jakby słuchał wykładu zeń lub instrukcji naprawy motocykla.To on prawdopodobnie dziabnął Barneya.- Twarzami do ściany i ręce do góry - rozkazałem.- Obaj.Keenan:- Jeśli chodzi ci o pieniądze.Roześmiałem się.- Cóż, zamierzałem na początku zaproponować wam kup-no plastikowych naczyń kuchennych Tupperware i sprzedać wam całą masę tego fajansu.Widzę jednak, że przejrzeliście na wylot moje zamiary.Tak, chodzi mi o forsę.Dokładnie o czterysta osiemdziesiąt tysięcy dolarów.Zakopanych na niewielkiej wysepce Carmen's Folly, niedaleko Bar Harbor.Keenan podskoczył, jakby ktoś go postrzelił, ale w jak wykutym w betonie obliczu Sierżanta nie drgnął ani jeden muskuł.Odwrócił się do muru i oparł wyciągnięte dłonie o ścianę, przenosząc ciężar ciała na ramiona.Keenan niechętnie zrobił to samo.Najpierw ich przeiskalem.Znalazłem tylko małą, głupią trzydziestkędwójkę z ośmiocentymetrową lufą.Taką broń można przyłożyć facetowi do głowy, a mimo to po naciśnięciu cyngla chybić.Odrzuciłem pistolet za siebie.Usłyszałem, że spadł na któryś samochód.Sierżant był czysty.a ja z ulgą się od niego odsunąłem.- Teraz wejdziemy do domu.Ty pierwszy, Keenan, Sierżant w środku, ja na końcu.I bez żadnych figli, dobrze?Posuwając się gęsiego, wspięliśmy się po stopniach i weszliśmy do kuchni.Było to jedno z tych sterylnych, wyjałowionych pomieszczeń, obficie chromowanych i wyłożonych terakotą.Wyglądają jak wyplute przez łono masowej produkcji gdzieś na Midwest, a zaprojektowane przez jakichś szczerych dupków-metodystów o aparycji mister Goodwrencha i pachnących wytwornym tytoniem Cherry Blend.Bardzo wątpię, czy kuchnia ta wymagała kiedykolwiek czegoś tak prozaicznie wulgarnego jak sprzątanie.Keenan zapewne zamykał po prostu drzwi i raz na tydzień włączał ukryte gdzieś zraszarki.Przeprowadziłem ich przez kuchnię do salonu stanowiącego kolejną ucztę dla oczu [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|