, Silverberg Robert Zamek lorda Valentaine'a t1 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na rydwanie jechała grupa wysokich urzędni­ków miasta Pidruid i przyległych prowincji, ubranych w oficjalne stroje burmistrzów, diuków i im podobnych, nad nimi górował na podwyższeniu z rzadkiego purpurowego drewna, wyciągając ręce w geście błogosławieństwa w stronę widzów po obu stronach drugi, Lord Valentine, Koronal, kolejny najjaśniej oświecony władca Majipooru, a od chwili, gdy jego przybrany ojciec, Pontifex, znalazł się w Labiryncie, by już nigdy nie pokazać się zwykłym śmiertelnikom, być może najwyższe uosobienie władzy, jaką można ujrzeć na tym świecie.- Valentine! - Okrzyki wznosiły się wyżej i wyżej.- Valentine! Lord Valentine!Valentine obserwował swego imiennika równie uważnie, jak go­dzinę temu inskrypcje na kamiennych blokach Łuku Marzeń.Koronal wyglądał imponująco, trzeba mu to było przyznać.Był mężczyzną więcej niż średniego wzrostu, krzepkim, o szerokich barach.Miał ciemnooliwkową cerę, czarne, opadające na uszy włosy i ciemną, oka­lającą twarz brodę.Przejeżdżając wśród wiwatów Lord Valentine przyjmował je ła­skawie i, wyciągając szeroko ramiona, zwracał się z ledwo zauważal­nym ukłonem to ku jednej, to ku drugiej stronie drogi.Rydwan prze­mknął szybko obok miejsca, w którym stali żonglerzy, ale kiedy był tuż obok, Koronal zwrócił twarz ku nim.Przez jedną pełną napięcia chwi­lę spojrzenia Valentine'a i Lorda Valentine'a zatopiły się w sobie.Zdawało się, że dzielącą ich przestrzeń przeskoczyła porażająca iskra.Uśmiech Koronala olśniewał, blask ciemnych włosów oślepiał i nawet od ceremonialnych szat biła moc i pewność siebie.Valentine zamarł w obliczu magii królewskiej potęgi.Zrozumiał lęki Shanamira, lęki wszystkich ludzi, spowodowane tak niezwykłą obecnością ich władcy.Lord Valentine jest tylko człowiekiem, to prawda, musi opróżniać pę­cherz i napełniać kiszki jak zwykły śmiertelnik, kiedy był niemowlę­ciem, brudził pieluchy, a kiedy się zestarzeje, będzie mówił od rzeczy i zapadał w drzemkę w połowie zdania i tak dalej, i tak dalej, a jednak to on przebywał w świętych miejscach, mieszkał na Górze Zamkowej, był prawdziwym synem Pani Wyspy Snu i tytularnym synem Pontifexa Tyeverasa, tak jak poprzednio jego brat, nieżyjący już Voriax; to na je­go barki przeznaczenie złożyło odpowiedzialność za rządy nad całym olbrzymim światem i zamieszkującymi go istotami.Taki tryb życia, po­myślał Valentine, potrafi zmienić każdego, oddzielić go od społeczeństwa i otoczyć nimbem tajemniczości.Tak, odczuł wielkość tam­tego i swoją nicość.Rydwan przejechał, a razem z nim minęła podniosła chwila.Lord Valentine znikał w oddali, nieprzerwanie skłaniając głowę, cza­rując uśmiechem coraz to nowe tłumy, ale Valentine nie doświadczał już na sobie jego uroku; wprost przeciwnie, czuł się dziwnie zbrukany i oszukany, choć sam nie wiedział dlaczego.- Szybko! - warknął Zalzan Kavol.- Musimy przedostać się na stadion.Wbrew ich poprzednim obawom nie okazało się to trudne.Wszy­scy mieszkańcy Pidruid, z wyjątkiem złożonych chorobą i uwięzio­nych, stali wzdłuż trasy przejazdu.Boczne ulice były puste, toteż w niecały kwadrans żonglerzy znaleźli się już przy zabudowaniach portowych, a w następne dziesięć minut przy stadionie nad zatoką.Już i tu zaczynały napływać tłumy.Na nabrzeżu, tuż obok stadionu, tłoczyły się te same co w mieście tysiące pragnących jeszcze raz, choćby w przelocie, ujrzeć przybywającego Koronala.Skandarzy parli klinem, brutalnie wdzierając się w ciżbę, a Valentine, Sleet, Carabella i Shanamir deptali im po piętach.Występu­jącym kazano stawić się w pobliżu areny, na tyłach stadionu, na wiel­kiej otwartej przestrzeni tuż nad wodą, gdzie już setki ubranych w ko­stiumy, rozgorączkowanych artystów przepychały się we wszystkich kierunkach, aby zająć jak najlepsze miejsca.Byli wśród nich olbrzymi gladiatorzy Kwilla, przy których nawet Skandarzy wyglądali słabowi­cie, i akrobaci wspinający się niecierpliwie jedni drugim na ramiona, i zupełnie nagi zespół baletowy, i trzy orkiestry, strojące dziwne, obce instrumenty w jeszcze dziwniejszy dysonans, i treserzy zwierząt, cią­gnący uwiązane na sznurach przedziwne zwierzęta wodne, niepraw­dopodobnie wielkie i dzikie, i potwory wszelkiego rodzaju, mężczy­zna ważący pół tony, kobieta trzymetrowej wysokości, chuda jak tycz­ka, dwugłowy Vroon, Liimeni, którzy byli trojaczkami połączonymi pępowiną okropnego szarawego ciała od talii do talii i do jeszcze jednej talii, ktoś, kto miał twarz ostrą jak brzytwa, a przed sobą dźwigał brzuch niby wielką dynię, i tylu innych, że Valentine'owi kręciło się w głowie od mnogości obrazów, dźwięków i zapachów tego niesamo­witego zgromadzenia.Rozgorączkowani porządkowi, przepasani urzędowymi szarfami, miotali się wokół, usiłując uformować jednolitą kolumnę.Zresztą pe­wien porządek marszu już wprowadzono.Zalzan Kavol rzucił w stro­nę porządkowego parę słów i otrzymał w zamian numer, który ozna­czał miejsce jego trupy w szeregu.Ale znalezienie tego miejsca nale­żało już do nich, a to nie było łatwe, ponieważ wszyscy wciąż się prze­mieszczali i gonienie za nimi było jak chwytanie uciekających fal.W końcu żonglerzy znaleźli swoje stanowisko gdzieś daleko w ty­le i wcisnęli się między grupę akrobatów a jedną z orkiestr.Zaraz po­tem ustał wszelki ruch i godzinami trzeba było stać w jednym miejscu.Podczas przeciągającego się oczekiwania służba, nie pobierając zapła­ty, roznosiła nadziane na szpikulce mięso i pucharki zielonego albo złocistego wina, niewiele to jednak pomogło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl