, Silverberg Robert Zamek lorda Valentaine'a t.1 (S 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może mi w tym po­móc jedynie Pani Wyspy.Dlatego pójdę do niej, a przynajmniej będę usiłował tam dotrzeć.Ale to wszystko jest jeszcze daleką przyszłością, a dopiero co przysięgałem Zalzanowi Kavolowi nie myśleć o tych spra­wach.- Ujął dłoń dziewczyny.- Dziękuję ci za załagodzenie sporu między mną a Skandarem.Zupełnie nie byłem przygotowany na odejście z trupy ani na stracenie ciebie zaraz po tym, jak cię odna­lazłem.- Dlaczego sądzisz, że straciłbyś mnie, gdybyś odszedł od Skanda­ra? Odeszłabym z tobą.- Za to też ci dziękuję, Carabello.Teraz powinienem zejść do la­sku drzew kapuścianych i kazać Shanamirowi zwrócić wierzchowce, które dla nas ukradł.Rozdział 4W miarę upływu dni krajobraz za oknami wozu stawał się coraz bardziej obcy i Valentine dziękował losowi za to, że nie wyruszył w podróż we dwójkę z Shanamirem.Tereny leżące między Dulornem a następnym większym mia­stem, Mazadone, były stosunkowo słabo zaludnione.Znaczną część ziemi, zgodnie z zapowiedzią Deliambera, pokrywały królewskie re­zerwaty leśne, reszta mokła w wodzie pod uprawami ryżu i lusavendery.Zalzan Karol był bardzo zmartwiony, ponieważ w takiej okolicy nie było żadnych szans na pracę dla żonglerów.Rozkazał więc jechać jak najszybciej, nie zbaczając nigdzie z drogi.Podróżni, przygnębieni bezczynnością i dżdżystą pogodą, obojętnym wzrokiem omiatali mija­ne małe miasteczka i wsie; nie rozbawiły ich nawet pola śmiesznych drzew kapuścianych o grubych przysadzistych pniach i wyrastających wprost z tych pni baniastych białych owocach.W miarę jak zbliżali się do mazadońskiego kompleksu rezerwatów, drzewa kapuściane zaczę­ły ustępować miejsca gęstym zaroślom żółtolistnych szklistych papro­ci, które, gdy ktoś się do nich zbliżył, śpiewały “bing tling bliiip" - wy­sokim i przenikliwym tonem, przypominającym zgrzytanie metalu po szkle.To jeszcze nie byłoby takie złe, w końcu można doszukać się melodii i w niemelodyjnej pieśni paproci, pomyślał Valentine, ale pa­prociowy gąszcz zamieszkiwały małe stworzenia daleko bardziej kło­potliwe niż rośliny: skrzydlate gryzonie, znane pod nazwą dhiimów, które wzbijały się w powietrze trzepotliwą chmurą, ilekroć wóz poru­szył choćby jednym śpiewającym liściem.Dhiimy roiły się tu i tam, ką­sając po drodze wszystko, co się dało.Siedzący na koźle Skandarzy, chronieni grubym futrem, lekceważąco przeganiali je rękami, ale ko­nie, zwykle tak spokojne, teraz wystawione na ataki wściekłych owa­dów, odskakiwały nerwowo to na jedną, to na drugą stronę drogi.Shanamir, wysłany na zewnątrz, aby je uspokoić, sam zarobił kilka ukąszeń, nim zdążył wrócić do wozu.A gdy tylko uchylił drzwi, do środka wpadły dziesiątki dhiimów, które rozszalały się na dobre i podróżni musieli stoczyć z nimi prawdziwą walkę, trwającą ponad pół godziny, zanim padł ostatni napastnik.Większość dhiimów zginę­ła z rąk Carabelli, która przebijała je ostrzem sztyletu, przed śmiercią zdążyły jednak niemiłosiernie pokąsać Valentine'a i boleśnie użądlić Sleeta niemal w samo oko.Pozostawiwszy za sobą ostoję dhiimów oraz śpiewających papro­ci, znaleźli się wśród rozległych zielonych łąk, z których wyrastały set­ki naturalnych obelisków z czarnego granitu.Valentine'owi wydały się niezwykle piękne, Zalzan Kavol, gnany żądzą natrafienia na jarmark lub festyn, nawet nie rzucił na nie okiem, natomiast Autifon Deliamber, wiedziony intuicją czarodzieja, dopatrzył się w tym zjawi­sku czegoś niepokojącego.Stojąc w oknie wozu badał obeliski przeni­kliwym wzrokiem.- Zaczekaj! - zawołał w końcu do Zalzana Karola.- Co się stało?- Pozwól mi wyjść.Chcę coś sprawdzić.Zalzan Kavol chrząknął, niezadowolony z przerwy w podróży, lecz ściągnął lejce.Deliamber wygramolił się z wozu i poczłapał na uginających się powrozowatych kończynach ku dziwnym formacjom skalnym.Szybko zniknął z oczu patrzącym i tylko od czasu do czasu widać było, jak zygzakiem przemyka między obeliskami.Wrócił do wozu pochmurny i zalękniony.- Popatrzcie na szczyty obelisków - powiedział.- Czy dostrzegacie rozpięte między nimi pnącza? Od skały do skały, i do następnej i jeszcze dalej? A widzicie pełzające po nich tu i tam małe stworzenia?Valentine dość długo wpatrywał się we wskazanym kierunku, nim wreszcie zauważył czerwoną, niemal przezroczystą sieć rozpiętą nad ziemią na wysokości kilkudziesięciu stóp.Huśtało się na niej kil­ka małych stworzeń, uczepionych pnączy rękami i nogami, niczym akrobaci w cyrku.- Wygląda to jak sidła na ptaki - powiedział zaintrygowany ZaIzan Karol.- Bo to są sidła na ptaki - potwierdził Deliamber.- To dlaczego nie zaplątują się w nie ci tam w górze? I co to w ogóle za stwory?- Leśni bracia - wyjaśnił Vroon.- Wiesz coś o nich?- Czekam, aż ty mi powiesz.- To niebezpieczna rasa.Dzikie plemię wywodzące się z central­nego Zimroelu i rzadko spotykane tak daleko na zachodzie.Metamorfowie polują na nich, choć nie wiem, czy dla jedzenia, czy dla spo­rtu.Są obdarzeni inteligencją pośrednią między inteligencją psów czy droli a cywilizowanych istot.Czczą drzewa dwikka.Zorganizowani są w swoistą strukturę plemienną.Potrafią używać zatrutych strzał i dlatego są zagrożeniem dla podróżnych.Pot tych stworów zawiera pewien enzym uodporniający ich na lepkość pnączy ptasich sideł, które potrafią wykorzystywać do swoich celów.- Jeśli tylko spróbują nas zaczepić, zniszczymy ich - powiedział Skandar [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl