, Orson Scott Card, Kathryn K 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyprostowałem się na ramieniu Carol Jeanne, ręką trzymając ją za włosy, by nie stracić równowagi.Mam świetny wzrok, ale wszystkie ludzkie dzieci wydają mi się identyczne, szczególnie wówczas, gdy widzę jedynie czubki ich kochanych główek.Doszedłem do wniosku, że Mamuśkę łatwiej znaleźć w tłumie ze względu na jej jaskrawopomarańczową sukienkę.I rzeczywiście bez trudu ją dostrzegłem - całkowicie ignorując wnuczki, podkreślała swoją wyższość komenderowaniem obsługą bankietowych stołów.Lidia i Emmy czepiały się rąbka jej spódnicy.Wyglądały na zagubione.Skierowałem Carol Jeanne w ich stronę, ale kiedy nas zobaczyły, okazało się, że wolą Reda.- Tatusiu! - pisnęła Emmy.- Tatusiu! - zawtórowała jej Lidia.Dziewczynki zdawały się wierzyć, że ta, która głośniej wrzaśnie, jest ważniejsza.Tym razem wygrała Lidia.Puściwszy spódnicę Mamuśki, rzuciły się w ramiona Reda.Uśmiechnął się do nich trochę za szeroko.Pomyślałem złośliwie, że on i Carol Jeanne konkurują ze sobą tak samo jak ich córki i że w tej bitwie o dzieci zwyciężył Red.Carol Jeanne też tak to odczuła, bo napięła mięśnie karku, co dowodziło, że jest wściekła.Krzywo się uśmiechnęła i popatrzyła na tłum, jakby szukając świadków swojego upokorzenia.Mimo panującego gwaru niewątpliwie ktoś zwrócił uwagę na piski Lidii i Emmy.Kilka mieszkanek Mayfloweru obserwowało czułości wymieniane przez Reda i dziewczynki, które bardziej kochały jego niż matkę.Bywałem już świadkiem takich scen, jednak dopiero teraz, gdy Carol Jeanne uśmiechnęła się i odwróciła, dotarło do mnie, że to wcale nie jest wojna o uczucia dzieci.Carol Jeanne niekoniecznie chodziło o to, żeby córki kochały ją bardziej niż ojca, lecz po prostu nie chciała, by ktoś obcy to zauważył.Kiedy dziewczynki podbiegły do Reda, wyglądała na przegraną matkę, a nigdy nie lubiła przegrywać, zwłaszcza na oczach osób postronnych.- Liz - rzekła.Myślałem, że pragnie, bym ją odnalazł.Okazało się jednak, że wypowiedziała jej imię, bo ją zobaczyła.Liz rozkładała na trawniku obrus.Przyglądał się temu jakiś mężczyzna i kilkoro dzieci tak bardzo doń podobnych, że to mógł być tylko jej mąż.Silny i głupkowaty wyglądał mi na piłkarza.Wówczas sobie przypomniałem, że nie jest graczem, lecz ortopedą opiekującym się drużynami piłkarskimi.Stał z założonymi rękami, niczym trener podczas meczu, i patrzył jak żonie idzie robota.- Tu jest krzywo - powiedział, ale sam nawet się nie ruszył, by wyrównać obrus.- Za chwilę to poprawię.Nie umiem od razu rozłożyć całego obrusa.- Nie możemy jeść na takim pofałdowanym obrusie.- Przecież już mówiłam, że zaraz poprawię.Carol Jeanne stanęła z boku i czekała, aż Liz ją zauważy i się z nią przywita.Ja jednak miałem już dość małżeńskich utarczek tego dnia, więc zaskrzeczałem do ucha mojej pani i pokazałem jej na migi, że jestem głodny, to znaczy włożyłem sobie do ust niemal całą rękę.- Idź i weź coś do jedzenia - powiedziała Carol Jeanne.- Właśnie zamierzałam to zrobić - odparła Liz ze śmiechem, sądziła bowiem, że te słowa są skierowane do niej.- Dzień dobry, Carol Jeanne.Mąż Liz, który stał z pewną miną, natychmiast się rozpromienił w pochlebczym uśmiechu.Czasami ludzie przyprawiają mnie o mdłości.Zsunąłem się na łokieć Carol Jeanne i zeskoczyłem na ziemię.W gęstym tłumie chodzenie po trawniku groziło mi niebezpieczeństwem, lecz drzewa stały zbyt rzadko, abym mógł z nich skorzystać.Zapach bananów, niesiony lekkim wiatrem, tak jednak mnie pociągał, a widok męża Liz tak odpychał, że poszedłem w stronę kosza, przemykając między nogami dorosłych i bawiącymi się dziećmi.Wtem na środku trawnika coś się zaczęło dziać, więc szybko wdrapałem się na najbliższe drzewo, by zbadać sytuację.Okazało się, że Red pokazuje dzieciom jakąś grę, której nie znałem.Wokół stali rodzice i obserwowali swoje pociechy, zapatrzone w niego, gdy wyjaśniał im zasady gry.Tutaj też zdobywał sobie zwolenników w taki sam sposób jak w wytwórni konserw.Najwyraźniej występy w fabryce to ledwie część całej kampanii.Widocznie Red zamierzał zostać ulubieńcem Mayfloweru, a jeśli Carol Jeanne będzie przy nim wyglądała na osobę bezbarwną i niezbyt miłą.No cóż, nie musiał się o nią martwić, bo przecież miała własną karierę.Drzewo, na którym siedziałem, tylko parę kroków dzieliło od sterty bananów.Zszedłem na ziemię i ukryłem się za nogą stołu.Kiedy obsługa zajęła się rozmową, podbiegłem do kosza, wyciągnąłem dużego banana, po czym wspiąłem się na drzewo i szybko go zjadłem.Nikt nie zakłócał mi spokoju.Ośmielony powodzeniem, następnym razem wziąłem dwa banany z zamiarem odłożenia ich na później.Pośpiesznie ruszyłem w stronę domu planując, że schowam je gdzieś na drzewie i wrócę po następne.Zbliżywszy się do skraju trawnika, zobaczyłem dzieci, które poznałem na pogrzebie Odie Lee.W pierwszym odruchu chciałem je ominąć, ukryć banany, a potem ukraść jeszcze kilka.Jednakże ciekawość wzięła górę nad instynktem przetrwania i na schowek wybrałem drzewo, o które opierał się Marek.Żadne z dwójki dzieci nie słyszało, jak wchodziłem na drzewo.Zostawiłem banany w rozwidleniu gałęzi, a później zsuwałem się po pniu do chwili, gdy liście już nie zasłaniały mi twarzy Marka i Diany.Ona miała łzy na policzkach, a on nad nią stał, jedząc jabłko.Wydawało się, że nie zwraca uwagi na jej płacz, ja jednak dość się napatrzyłem na dorosłych samców ludzi, by wiedzieć, że to tylko poza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl