, Mirkowicz Tomasz Pielgrzymka do Ziemi Swietej Eg 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zresztą fakt, że porucznik żył, jeszcze o niczym nie świadczył.Woda z chłodnicy zniszczonego dżipa dawno wyciekła, a on miał przy sobie jedynie niedużą manierkę.Żeby być pewnym, że przeżył, musiał najpierw dotrzeć do obozu.Wiedział, w którą mniej więcej stronę powinien się udać.Nie pamiętał jednak, ile kilometrów zdołali ujechać, zanim zbliżyli się do Niemców na odległość strzału z działa.Trzydzieści? Czterdzieści? Mógł oczywiście dojść do znajdujących się w pobliżu niemieckich pozycji i poddać się; może byłoby to najrozsądniejsze posunięcie, ale wolał umrzeć z pragnienia niż tak się poniżyć.Cisnął w piach hełm, obwiązał głowę podkoszulkiem i ruszył przed siebie.Szedł i szedł.Sam nie wiedział, jak długo.Mógł unieść rękę i spojrzeć na zegarek, ale zarówno uniesienie ręki, jak i otwarcie szeroko oczu wydawało mu się zbyt wielkim wysiłkiem.Wiele godzin wędrował z oczami zmrużonymi w wąskie szparki, a co jakiś czas zamykał je całkiem.Za nim i przed nim pustynia ciągnęła się w nieskończoność.Piaskowe pagórki o zboczach pofałdowanych przez wiatr kojarzyły mu się z falami; chwilami miał wrażenie, jakby stąpał po powierzchni żółtego morza.Wiatr bez przerwy porywał z grzyw żółtych bałwanów piach i ciskał mu w oczy.Na początku porucznik co rusz spluwał, żeby oczyścić usta z piasku; później żałował śliny i starał się nie myśleć o drażniących drobinach na języku i między zębami.Potem tak bardzo zaschło mu w gardle, że nawet gdyby chciał, nie miałby czym odplunąć.Przez pewien czas próbował oddychać przez chustkę do nosa, ale szybko zrezygnował, bo czuł się tak, jakby miał na ustach duszący knebel.Modlił się o deszcz.Przez zmrużone powieki widział tylko jednostajną, ognistą czerwień, ale nie potrzebował otwierać oczu, żeby wiedzieć, że niebo jest błękitne, bezchmurne, a żaden deszcz nie padał tu od setek, może i tysięcy lat.Czytał kiedyś, że wystarczy krótka ulewa, aby sucha od wieków pustynia nagle ożyła i pojawiły się na niej trawy i kwiaty, ale nie bardzo w to wierzył.Szedł.Czasami dudniło mu w skroniach i przed oczami wirowały fioletowo-niebieskie płaty; nie przystawał jednak, gdyż bał się, że później nie zdoła znów podjąć marszu.Dopiero teraz zaczynał rozumieć, co to znaczy pragnienie.Myślał tylko o tym, żeby się napić.W końcu otworzył manierkę i pociągnął nieduży łyk.Mimo grubych wojskowych butów zdawało mu się, że piach parzy go w stopy.Ale to pewnie drobiny piasku, które dostały się do środka, obcierały mu nogi.Ziarnka piasku wdzierały się bowiem wszędzie, nawet gdy nie wiało.Porucznik czuł je nawet w kalesonach.Przy niemal każdym kroku zapadał się po kostki.Kiedyś słyszał, że południowoamerykańscy piłkarze trenują na plaży, żeby wyrobić sobie kondycję.Dzięki temu potem, na murawie, biegają jak na skrzydłach.Tak, on też mógłby przyspieszyć, gdyby nagle skończył się ten cholerny piach.Miał coraz większą ochotę przystanąć, odsapnąć, może nawet położyć się na kilka chwil.Gdyby zdołał znaleźć skrawek cienia, chętnie usiadłby, zaczekał, aż zajdzie słońce, i wtedy ruszył w dalszą drogę.Ale na pustyni nie było nic, co dawałoby cień.Zamierzał mimo to na moment usiąść, kiedy nagle potknął się i upadł.Poderwał się z sykiem, kiedy jego dłonie dotknęły gorącego piasku.Miał wrażenie, że wsunął je do gotującej się kaszy.Zrozumiał, że musi iść do zapadnięcia nocy.Pociągnął kolejny maleńki łyk z manierki i znów ruszył przed siebie.Zbudził go terkot telefonu.Nie otwierając oczu, przekręcił się na bok i wyciągnął rękę, żeby podnieść słuchawkę.Ale telefon ucichł, a palce porucznika zmacały tylko pustkę.Opuścił rękę i poczuł piasek – wtedy z nagłym wstrząsem przypomniał sobie, gdzie jest.Pociągnął łyk z manierki i wstał, sycząc z bólu, gdyż bolały go wszystkie kości i mięśnie.Dookoła wciąż rozpościerał się mrok, na niebie świecił księżyc.Kładąc się spać, porucznik bał się, że nogi tak mu spuchną, iż nie zdoła ponownie wzuć butów; dlatego ich nie zdjął.Teraz wstał, otrzepał mundur z piasku i podjął dalszą wędrówkę.W blasku księżyca piaszczyste pagórki wyglądały jak namioty; wydawało mu się, że znajduje się w samym środku uśpionego obozu Beduinów.Ale wiedział, że to iluzja.W absolutnej ciszy – w takiej ciszy, jaka panuje tylko w obitych wojłokiem celach szpitala psychiatrycznego albo właśnie na pustyni, gdzie przez wiele mil wkoło nie ma ludzi, zwierząt, ptaków, maszyn – słyszał wyłącznie swoje kroki: skrzypienie butów i piasek osypujący się po każdym stąpnięciu.Otaczająca go martwota była przerażająca.Uzmysłowił sobie, że w sumie wolał wędrować za dnia; nie czuł się tak nieswojo, poza tym nie bał się ruchomych piasków.Oczywiście mógł trafić na nie o każdej porze, ale teraz, w nocy, z każdym krokiem wydawało mu się, że już zaczyna się zapadać, że jeszcze chwila, a wpadnie w pułapkę, będzie się osuwał coraz głębiej, aż wreszcie pustynia go pochłonie.Nie było chyba gorszej śmierci.Gdyby mógł wybierać, najchętniej zginąłby na gilotynie.Często przed zaśnięciem wyobrażał sobie, że ciężkie stalowe ostrze zlatuje ze świstem i oddziela jego głowę od tułowia.Chciał wiedzieć, że umiera, ale nie chciał ani cierpieć, ani czuć, jak ciało stopniowo słabnie, bo zarówno ból, jak i rozpad funkcji organizmu odwracają myśli umierającego od tego, co jest najważniejsze: śmierci jako takiej.Strzał w głowę wyklucza świadomość; wykrwawienie się po postrzale lub podcięciu żył, podobnie jak uduszenie i utonięcie sprawiają, że umierający koncentruje się na doznaniach towarzyszących śmierci, na jej otoczce, a nie na niej samej.Jedynie ten, kto ginie na gilotynie, może doświadczyć – przez tych kilkanaście, kilkadziesiąt czy nawet kilkaset sekund, jakie pozostają, kiedy głowa jest odcięta od ciała – najczystszej formy śmierci, nie zaprzątając sobie umysłu rozpaczliwymi sygnałami, jakie w przypadku innych rodzajów umierania wysyłają serce, płuca, żołądek i reszta narządów.A może się mylę? – pomyślał.Może ból, jakim reaguje przecięty rdzeń, jest jeszcze straszliwszy? Gdyby jednak dane mu było wybierać rodzaj śmierci, na pewno zdecydowałby się na gilotynę.A już na pewno nie zamierzam umierać z pragnienia! – pomyślał i mimo lęku przed ruchomymi piaskami zmusił się, żeby wydłużyć krok.Wędrował przed siebie z głową spuszczoną w dół, oddychając ciężko.Nie wiedział, jaka odległość dzieli go jeszcze od obozu i wolał nie zgadywać.Obawiał się, że zdołał dotąd ujść niewiele kilometrów.Uderzyło go, że pewnie nikt nie szedł tędy od wieków, może nawet od początku świata.Nie sprawiło mu to bynajmniej satysfakcji; wcale nie chciał być odkrywcą, który przeciera nowy szlak.Pomyślał, że w Aleksandrii i w Kairze na każdym metrze kwadratowym stają dzień w dzień dziesiątki, ba, setki przechodniów; pewnie nie znalazłoby się piędzi ziemi, której nigdy nie dotknęła stopa ludzka.Świadomość, że przemierza piaski, po których nikt nigdy nie stąpał, sprawiła, że poczuł się straszliwie samotny.Mimo to długo nie potrafił skierować myśli na inne tory [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl