,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prokop nachmurzył się. To ciebie Romaniuki przysłali? Gdzież tam.Ale posłyszałem, to, myślę, skorzystam.Zajść i zapytać nie grzech.Chcesz,to wezmiesz mnie, nie chcesz, nie wezmiesz.Prokop wzruszył ramionami. Jakże ja mogę ciebie wziąć, do domu obcego człowieka puścić? Ja i nie napraszam się.33 To i mądrze robisz.Nie znam ciebie ani nikt ciebie tu nie zna.Sam rozumiesz.Może ty idobry człowiek, bez żadnych złych zamiarów, ale może i zły.Nawet twego nazwiska niewiem, ani skąd ty rodem. Nazwisko moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza. Kto by go wiedział, gdzie ten sam Kalisz. Pewno, że daleko. Zwiat jest wielki westchnął Prokop a ludzie na nim rozmaici.Zapanowało milczenie,lecz młynarz po chwili zapytał: A cóż ty chodzisz, że miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz? Nie mam. I baby swojej nie masz? Nie. A dlaczego? Nie wiem.Od baby nic dobrego na świecie. Co prawda, to prawda przyznał Prokop przez nie tylko zgorszenie i kłopoty.Alezawsze należy się ożenić.Takie prawo Boskie.I pomyślał stary Prokop, że to prawo dla niego okazało się okrutne.Urodziła mu wpraw-dzie żona trzech synów i córkę, ale nie na pociechę, tylkona nieszczęście.Rozmyślania jego przerwał przybysz: Pewno, że mnie nie znasz.Ale przecie u ludzi pracowałem, świadectwamam.Możesz je przeczytać. I czytać nie będę.Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego. Dokumenty też w porządku.%7łebym złodziej był, nie pracy bym szukał, tylko co ukraść.Jakbym był złodziejem, to już dawno zamknęliby mnie w więzieniu.A ja już dwanaście latchodzę.I nawet nie miałbym ukryć się u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam. A dlaczegóż nie masz? A ty masz? zapytał przybyły.Młynarza to zastanowiło. Jakże? Mam rodzinę. Ale jakby, nie daj Boże, wymarła, to znalazłbyś bliskich?.Znalazłbyśżyczliwych, serdecznych, co pomogliby ci w biedzie?.Nieznajomy mówił jakby z goryczą i patrzył w oczy Prokopowi. Nikt nie ma bliskich zakończył, a Miełnik nic na to nie odpowiedział.Pierwszy raz wżyciu podsunięto mu taką myśl i wydala mu się prawdziwą.Toteż przyjazniej spojrzał na przybysza. Co tam ludzie o mnie mówią czy myślą powiedział niewiele mnie to obchodzi.Pew-no i tobie bajek naopowiadali.Ale ja sam wiem, jak należy się żyć.Krzywdy ani biedy ni-czyjej nie chcę.Przyjdzie kto do mnie, to głodny nie odejdzie.Bogiem się świadczę! Tak itobie powiem: mnie chleba nie brakuje i ty się najesz.Pewne i to, że nie pozwolę ci w rowieprzenocować.Kąt się znajdzie.Ale roboty dla ciebie nie mam.Tak ci powiem: wydajesz się iniegłupi człowiek i może uczciwy.Ale mnie potrzebny robotnik zdrowy, silny, młody.A tyjuż swój wiek masz.Na to przybysz wstał bez słowa.O kilka kroków od domu leżał w trawie kamień młyński,pęknięty przez pół.Pochylił się nad nim, podłożył dłonie pod jego połówkę, rozstawił nogi,zaparł się i podniósł.Trzymał go tak chwilę, w milczeniu patrząc na Mielnika, po czym rzu-cił, aż ziemia zadudniła.Prokop powoli nabijał swoją fajkę.Przybysz usiadł obok, wyciągnął z kieszeni papierosa.Zapalił i młynarz powiedział: Już południe dochodzi. A dochodzi potwierdził przybysz, zerknąwszy na słońce.34 Pora na obiad.Cóż te baby porządku przy dniu świętym nie pilnują.Baby jednak pilnowały, bo właśnie rozległ się z sieni piskliwy głos dziewczynki: Dziadzia! Obiad! Chodz, zjesz z nami, co Bóg dał mruknął Prokop wstając. Bóg zapłać odpowiedział przybysz i poszedł za nim.Z sieni, gdzie nie było podłogi,wchodziło się na prawo, przez wysoki próg, do pokojów, a na lewo, przez jeszcze wyższy, doizby, czyli do obszernej kuchni, która była również jadalnią i w której żyło się przez całydzień.Niemal ćwierć izby zajmował olbrzymi piec, wapnem bielony.Z wielkiego otworubuchał żar.Na jego czerwonym tle czerniały pękate sagany, sycząc, bulgocząc i napełniającpowietrze zapachem smacznej strawy.Na piecu i na dobudowanych leżakach, gdzie zimąsypiali starsi i dzieci, znajdowały się teraz tylko jakieś rupiecie przykryte pasiastym kilimem.Nie otynkowane, ale oszalowane ściany pokryte były setkami barwnych ilustracji.W roguwisiał złocisty ikonostas ubrany różnokolorowymi papierkami, a przed nim zawieszona namosiężnych łańcuszkach paliła się mała lampka oliwna.W tymże rogu stał wielki stół, przy niedzieli nakryty obrusem z grubego, czystego płótna.Na obrusie leżał potężny, płaski bochen chleba, leżały łyżki drewniane i aluminiowe, widelce,noże i sól w zielonej maselniczce, której przykrywka wyobrażała owcę z jagniętami.Podścianami biegła szeroka ława, a nad nią półki przykryte gazetami powycinanymi w ząbki.Napółkach stały misy, dzbany, kubki, talerze, garnki emaliowane i sagany, a na honorowymmiejscu sześć rondli miedzianych, błyszczących ostrą, metalową czerwienią.W izbie było sześć osób.Jedna stara, zgarbiona baba, dwie dość młode jeszcze kobiety iblada dziewczynka o pięknych, czarnych oczach, wyglądająca na lat trzynaście [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|