, Andre Norton Tajni agenci czasu (2) 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdybym go nie znał, sam bym przysiągł, że jest jednym z ludu pucharu.Miał przy tym wspaniałą sieć informato­rów w całej Brytanii.To zadziwiające, jak potrafił to zorganizo­wać.Myślę, że fakt jego przynależności do gildii kowali był wielce pomocny.Mógł zdobyć mnóstwo ciekawych wieści w każdej wio­sce, w której tylko było coś do roboty.I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału, ani daleko na pomo­cy.O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się, zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu.Zwłaszcza, że ich klany są niezwykle liczne w Hiszpanii.Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach terytorium, którym władają także w naszych czasach.- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos! -wybuchnął McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i obli­zując palce z tłuszczu.- Wtedy też natrafiliby na stare problemy odległości.Gdyby to, czego szukają, znajdowało się w ich obec­nych granicach, nigdy byśmy nie wpadli na ich trop.To leży gdzieś poza ich dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas.Oni zaś muszą umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko możliwe.Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż ich.- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej bazy.Tam w żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi.Ale jeśli chodzi o nich, założę się o wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest gdzieś w Europie, a do tego musieli wytłuc trochę ludzi.Jeśli używają samolotu, nie mogą robić tego otwarcie.- Dlaczego nie? - wtrącił Ross.- Dla miejscowych to prze­cież tylko magia, ptak Lurghy.- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, po­dobnie jak my - potrząsnął głową Ashe.- Wszystko, co pochodzi z naszych czasów, musi być tak ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzyło się tubylcom z dziełem ludzkich rąk.Nasz okręt pod­wodny wygląda jak wieloryb.Ich samolot z pewnością przypomi­na ptaka, ale nie mogą ryzykować, że ktoś przyjrzy mu się bliżej.Nie mamy pojęcia, co mógłby spowodować taki wyciek technolo­gii w tych czy też innych prymitywnych czasach, jak mogłoby to zmienić bieg historii.- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyśle­nia na ten temat - załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet na­uczył go, jak go używać.I tak nie uda mu się stworzyć własnego.Ta technologia leży poza jego możliwościami.Ci ludzie nie potra­filiby wytworzyć takiego przedmiotu.- Jest w tym trochę racji.Z drugiej strony, nie lekceważ umie­jętności tutejszych rzemieślników ani też wrodzonej inteligencji ludzi tej ery.Tubylcy prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyć pi­stoletu, ale to mogłoby pchnąć ich myśli w nowym kierunku.I kto wie, czy nie unicestwilibyśmy tym samym naszego świata.Dlate­go nie śmiemy zmieniać przeszłości.To jest tak jak z wynalezie­niem broni atomowej.Każdy chciał ją wyprodukować, a teraz sie­dzimy wszyscy i trzęsiemy się ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony, by jej użyć.- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, stara­my się nie pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch, żeby przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym żyjemy?- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził się tą jałową dyskusją.- Murdock jest na próbnym skoku.To jego test.Okręt ma nas stąd zabrać za dziewięć dni.- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil spojrzał na swoje nogi - wkrótce nas zabiorą.No dobrze, dziewięć dni.Trzy z nich spędzili w jaskini.McNeil szybko wracał do zdro­wia i wkrótce już niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąż jeszcze kuśtykał zbyt poważnie, by mogli ryzykować marsz.Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolo­wali najbliższy teren.Nie natrafili jednak na żadne ślady tubylców.Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od swego ludu.Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez zbędnych słów zrozumiał, że nadeszła pora wymarszu.Paleni­sko było przysypane ziemią.Pożywili się naprędce upieczoną po­przedniej nocy dziczyzną i w milczeniu opuścili jaskinię, zanurza­jąc się w oparach chłodnej mgły.Nieco dalej w dolinie dołączył do nich schodzący z czat McNeil.Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali powoli, ale wytrwale w kierunku biegnącego po­między wioskami szlaku.Szli wprost na północ.Teren zaczynał się wznosić.Dochodzili do zamieszkanych terenów.Ross omal nie przewrócił się w płyt­kim rowie, który, jak się potem okazało, był granicą uprawnego poletka.Mgła wciąż była gęsta, ale z oddali dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa.Ashe zatrzymał się na moment, węsząc w po­wietrzu jak pies gończy.Ruszyli dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinając całą serię małych poletek.Tymczasem mgła gęstniała.Ashe wyraźnie przyspieszył kro­ku opierając się ciężko na wystruganym przez siebie kosturze.Odetchnął głośno z wyraźną ulgą, gdy nagle z mgły wyłoniły się dwa kamienne monolity sterczące jak dziwaczne filary.Trzecia kamienna płyta leżała na nich poziomo.Konstrukcja ta przypomi­nała prymitywny łuk, pod którym należało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej doliny.Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wra­żenie, że coś się czai za tą kamienną bramą.Nigdy nie był przesąd­ny.Kiedy studiował wierzenia tych prymitywnych ludów, nie trak­tował ich poważnie ani przez chwilę.A jednak, gdyby był tu teraz sam, odwróciłby się na pięcie i zawrócił.To, co czekało za bramą, nie było dla niego.Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem i gestem nakazał obu towarzyszom, by się ukryli.Ross z ochotą wykonał to polecenie.Mimo iż czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i twarzy, przypadł do ziemi za karłowa­tymi roślinkami rosnącymi w pobliżu.Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - prze­mknęło mu przez myśl.Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z gardła miękki, przenikliwy odgłos przypominający pta­si zew.Powtórzył go trzy razy, nim z mgły wynurzyła się jakaś postać.Postać w długim, sięgającym ziemi szaro-białym płaszczu.Szła od strony zielonej doliny, a kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze.Zatrzymała się tuż przed kamiennym łukiem, a Ashe, na­kazując gestem towarzyszom, aby nie ruszali się z miejsca, postą­pił ku niej kilka kroków.- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, co daje owoce.- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał stłumiony przez kaptur głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz pojawiać się w miejscu, do którego żaden mężczyzna nie ma wstę­pu?- Ciebie szukam.Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś świadkiem jego przybycia.Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.- Skąd to wiesz, przybyszu?Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę.Chcia­łaś na własne oczy ujrzeć potęgę Lurghy.Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i frustrację w jej głosie.- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl