, May Karol Winnetou t.II 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je w całej okropności w dolinie Kanawha.Jednym skokiem znalazłem się wśród skamieniałego ze strachu towarzystwa.% Pogaście światła, prędzej gaście światła! Zwider trafił na ropę, a wy nie zabroniliście palićognia w pobliżu.Teraz gazy się rozchodzą i zapalają wszystko po drodze.Pogasić światła, bow dwie minuty pożar obejmie całą dolinę! % zawołałem.Biegałem od jednego płonącego kandelabra do drugiego.ale w górnych pokojach świeciłysię również lampy, a od strony sklepu błyszczało także światło.W dodatku fale tryskającejwysoko ropy rozlały się z niewiarogodną szybkością po całej górnej dolinie i dopłynęły dorzeki, wobec czego należało już właściwie myśleć tylko o tym, żeby ocalić życie.% Ratujcie się, ludzie, biegnijcie, na miłość Boga! Starajcie się wydostać z doliny! % woła-łem dalej.Nie troszcząc się o nikogo więcej, porwałem Harry'ego w ramiona i w następnej chwili sie-działem już z min na siodle.Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doceniając niebezpie-czeństwa, Harry wyrywał się jak mógł z mych objęć, ale ponieważ w takich chwilach siłaczłowieka zwiększa się do najwyższych granic, przeto jego wysiłki ustały prawie zupełniepod naciskiem moich rąk.Swallow, którego instynkt działał sprawniej niż cugle i ostrogi,poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki.Do ścieżki górskiej, którą z sawann ów zeszliśmy do New Venango, nie mogliśmy się do-stać, gdyż przepłynął już koło niej strumień żaru.Można się było ocalić tylko uciekając w dółrzeki, ale za dnia nie zauważyłem tu żadnej drogi, przeciwnie % ściany skalne schodziły siętak ciasno, że rzeka pieniąc się zdobywała sobie wyjście przemocą.% Powiedzcie % rzekłem do Harry'ego w trwożnej obawie % czy tędy prowadzi jakaś drogaz doliny?% Nie, nie! % stękał usiłując kurczowo wydostać się z moich objęć.% Puśćcie mnie, mówięwam, puśćcie! Nie potrzebuję was, poradzę sobie sam.Nie zważałem oczywiście na to żądanie i badałem dalej wąski pas horyzontu, jaki się wyła-niał spod wznoszących się stromo ścian skalnych.Wtem poczułem ucisk w okolicy pasa, arównocześnie chłopiec zawołał; Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w przeciwnym razie wbiję wam w brzuch waszwłasny nóż.Ujrzałem w jego ręku błysk ostrza; był to mój nóż, który mi wyrwał zza pasa.Nie mającczasu na długie wyjaśnienia, ścisnąłem oba jego przeguby w mojej prawej ręce, obejmując golewą coraz mocniej.Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą.Rozżarzony strumień dosięgał już skła-dów.Beczki zaczęły pękać z donośnym hukiem, wylewając równocześnie swą palącą się za-wartość do morza płomieni, które rosło ciągle i posuwało się naprzód z coraz większą chyżo-ścią.Powietrze było tak gorące, że można się było udusić.Miałem uczucie, jak gdybym się jużgotował w garnku wrzącej wody.Gorąco i suchość powietrza wzmagały się z ogromną siłą %wydawało mi się, iż płonę wewnątrz.Niewiele brakowało mi do utraty przytomności, alechodziło nie tylko o moje życie, lecz także o życie chłopca.% Naprzód, Swallow! Naprzód!Straszny żar spalił mi słowa na ustach, dalej mówić nie mogłem.Szczęściem zachęcanie ko-nia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z nieprawdopodobną wprostszybkością.Pomimo że przebyłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, żez tej strony rzeki nie było wyjścia.Płomienie oświetlały skaliste ściany dość jasno, by doj-rzeć, że wspiąć się na stoki doliny było niepodobieństwem.Powiedziałem więc sobie w du-chu:  Jazda na drugą stronę rzeki! i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy mustanga kolanami,by go zmusić do skoku.Fale rzeki podniosły się wysoko i zamknęły nad nami.Poczułem wżyłach nową siłę, nowe życie, ale grzbiet konia wymknął się spode mnie.To jednak było miw tej chwili obojętne % pragnąłem tylko dostać się jak najprędzej na drugi brzeg.DotądSwallow był szybszy od żywiołu płomieni.Teraz jednak ogień zaczął spływać rzeką, podsy-cany ustawicznie ropą płynącą ze zródła.Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za se-kundę, a może nawet w tej chwili.Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałymi śmier-telnie ramionami.Płynąłem jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałemsobą w szalonych skokach przez nurty prześwietlone aż do dna drgającymi światłami.Ogar-nął mnie straszny, potworny lęk.Wtem usłyszałem tuż przy sobie parsknięcie konia. Swal-lowie, mój wierny, dzielny Swallowie, czy to ty? Już brzeg.tam wsiądę znowu na siodło.Niestety nie mogłem się na nie wydostać.Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu zostać.Sko-czyłem jeszcze raz.i udało się.,,Swallowie, precz, precz, dokąd chcesz, tylko dalej od tegopiekielnego żaru!Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się już o to % dokąd.Oczy moje, zapadłegłęboko, musiały świecić jak roztopiony kruszec % wpadający przez nie blask przepalał mimózg.Język wysunął się spomiędzy wyschniętych warg, wydawało mi się, że całe moje ciałoto jarzące się próchno, którego wiotki popiół może się rozpaść w każdej chwili.Koń stękał ijęczał pode raną prawie ludzkim głosem.Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały,rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach.Prawą ręką objąłemjego szyję, a lewą trzymałem wciąż chłopca.Po jeszcze jednym strasznym, ogromnym sko-ku minęliśmy skalną ścianę.Przebyliśmy dalszych kilkaset kroków w głąb prerii, Swallowstanął, a ja zsunąłem się na ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl