, Robert A. Heinlein Daleki Patrol 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ależ Ellie.W porządku, zostawmy to w spokoju.- Znowu przyjaźń?- Tak, tak, tak.Odetchnęła z wyraźną ulgą.- Wreszcie czuję się normalnie.Nie wiem, jak to się dzieje, ale po prostu nie potrafię się na pana obrazić.Gdzie pan idzie?- Właściwie nigdzie.Chciałem zrobić spacer.- Doskonale.Wobec tego pójdźmy razem.Tylko sekundę.muszę zawołać Chipsie.- Nie widzę jej.- Ale ja widzę.Pobiegła kilka metrów w stronę wioski, a po chwili była już z powrotem, ze zwierzęciem na ramieniu.W dłoni ściskała jakąś paczkę.- To mój obiad - wskazała zawiniątko - Chętnie się z panem podzielę.- Chyba nie wybieramy się w podróż dookoła świata.Witaj, Chipsie.- Cześć, Max.Cukier?Wywrócił kieszeń na zewnątrz i znalazł jakiś niewielki kawałek - pozostałość z dawnych czasów, kiedy to regularnie dokarmiał zwierzątko.Chipsie spróbowała.- Dziękuję.- Owszem.- podjęła przerwany wątek Ellie - Dookoła świata nie zamierzam podróżować, przynajmniej na razie, ale po drugiej stronie tamtego wzgórza odkryto całe stado centaurów.- Chce pani tam iść? - zdziwił się Max - Nie za daleko?- Zrobiłam już wszystko, co do mnie należało.A jako dowód mogą posłużyć te odciski.- wyciągnęła brudne ręce.- Powiedziałam panu Hornshy'emu, że jestem wyczerpana.Powinien poszukać sobie kogo innego.Mam dosyć tej pracy, w kuźni.Max nie wiedział, co ma odpowiedzieć.Był zbyt szczęśliwy i na kontemplowaniu swej radości poprzestał.Wspięli się w górę zbocza, po czym zeszli na dno wąwozu, który prowadził wprost do jodłowej puszczy.Mr.Chips zeskoczył z ramienia Ellie,a po sekundzie zniknął gdzieś wśród gałęzi ogromnego drzewa.Max przystanął.- Nie powinniśmy jej przywołać?- Zbyt się pan przejmuje tą głupiutką, Chipsie nigdy nie ucieka, gdyż jest zbyt tchórzliwa.Chipsie!.Chodź do mnie, słodziutka.Małpiatka wyjrzała zza gałęzi, potrząsnęła konarem, a po chwili deszcz igieł spadł na głowę Jonesa.Widząc to, Chipsie roześmiała się piskliwie.- Widzi pan? Ona chce się bawić.Zmęczeni dotarli na szczyt kolejnego pagórka.Ellie przystanęła i rozejrzała się.- Sądzę, że już sobie poszli - powiedziała rozczarowana.- Chociaż.niech pan spojrzy tam, na dół.Widzi pan te małe, ciemne punkciki?- Tak, widzę.- Musimy podejść bliżej.Chciałabym to zobaczyć.- Niech się pani zastanowi.Jesteśmy dość daleko od statku, a ja nie mam przy sobie żadnej broni.- Ojej.Pan jest beznadziejny.- Skądże znowu.Po prostu myślę.W każdej chwili może wypaść coś z lasu, a co poczniemy wtedy?- Przecież jesteśmy tu już niezły kawał czasu i jak do tej pory nikt nas nie pożarł.Widzieliśmy tylko te małe koboldy."Koboldami" nazywała balonowate, fruwające stwory.Od chwili, gdy weszli w wąwóz, nieustannie towarzyszyła im para zwierząt, podążając to z tyłu, to z przodu, zawsze jednak zachowując odpowiedni dystans.Tak bardzo przywykli do ich obecności, że nie zwracali już większej uwagi.- Ellie, powinniśmy wracać.- Nie.- Tak.Odpowiadam za pani zdrowie i życie.Przecież zobaczyliśmy centaury.-PFanie Jones, jestem wolna.Jeśli obleciał pana strach, proszę wracać, ja jednak chcę zobaczyć te zwierzęta z bliższej odległości.To mówiąc zeszła w dół zbocza.- Niech pan spojrzy na koboldy! One także kierują się w tamtą stronę.Max zmarszczył brwi.- Całkiem możliwe.A może chcą pani coś opowiedzieć? Roześmiała się.- Te zwierzątka?.Obrzuciła go badawczym spojrzeniem.- Maxie.już od dawna się zastanawiam, dlaczego właściwie tak długo owijam pana w bawełnę.Co miała na myśli? Czyżby sama chciała rozstrzygnąć decydującą kwestię?- O czym pani mówi?- Bardzo przypomina mi pan Putzie'go.Ma pan identyczne spojrzenie.wiecznie zdziwiony.- Putzie? A kto to jest?- To człowiek, którego mój ojciec wysłał na Ziemię, aby mnie namówić do powrotu na Hesperę.Właśnie z jego powodu porzuciłam trzy szkoły, zaś ojciec zawsze jego wybierał do spełnienia tej samej misji.Papa dobrze zna się na rzeczy.Chipsie, nie uciekaj tak daleko!Centaury stały u podnóża wzniesienia.Choć ich tułów nie całkiem przypominał konia, a głowa tylko z grubsza odpowiadała zarysom ludzkiej, nazwa ta była niezwykle odpowiednia - trudno znaleźć lepszą.Mogli podziwiać je w całej okazałości.Prawie tuzin zwierząt tłoczył się, jedno przy drugim.Nie sposób powiedzieć, co tam robiły, gdyż na tle trawy ich kształty zlewały się w bliżej nieokreśloną masę.Balonowate stwory latały nad całą grupą tak samo, jak przed chwilą czyniły to tuż nad głowami ludzi.Ellie nie dała się przekonać, aby pozostała w cieniu drzew.Jej upór nakazywał podejść bliżej i obejrzeć wszystko dokładnie.Centaury przypominały Maxowi klownów, ucharakteryzowanych na konie.Miały podobne, pociągłe twarze, spoglądały beznadziejnie idiotycznym wzrokiem, zaś ich czaszki były tak zaprojektowane, że trudno byłoby znaleźć choć trochę miejsca bodaj na jedną półkulę mózgową.Płeć tych stworzeń była raczej nieokreślona, choć musiały przecież się rozmnażać, czego dowodem były małe, plączące się rodzicom pod nogami.Jedno z maleństw podbiegło w górę zbocza.Natychmiast ze stada ruszył dorosły osobnik, aby mieć oko na niesforne dziecko, które dotarło prawie na sam szczyt pagórka i zatrzymało się niespełna sześć metrów przed ludźmi.- Ono jest słodkie! - krzyknęła Ellie, po czym podbiegła w stronę centaurzątka.Przyklękła i wyciągnęła ręce.- Chodź do mamy, bobasie.Podejdź bliżej.Max rzucił się za dziewczyną.- Proszę natychmiast wracać!Starszy osobnik sięgnął do swej torby, przypominającej sakwę kangura, wydobył coś i zamachnął się nad głową, niczym gaucho swym lassem.- Ellie!Dopadł ją w tej samej chwili, gdy sznur opadł niżej.Pętla ścisnęła ich oboje.Ellie krzyczała, Max usiłował się oswobodzić, lecz zacisk trzymał mocno.Jeszcze jedna lina przecięła powietrze i skrępowała parę ludzi.Później jeszcze druga i trzecia.Mr.Chips, który towarzyszył Ellie, spadł z jej ramienia.Teraz stał na brzegu zbocza i powtarzał piskliwym głosem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anikol.xlx.pl