,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdawało się, że w jego potężne, ale wycieńczone ciało wstąpiły nowe siły, bo późnym popołudniem, kiedy słońce zachodziło już za lesistymi wzgórzami, Hardman zdołał dźwignąć się na nogi, wspierając się o ścianę na progu chaty.Kerans nie był pewien, czy porucznik teraz go poznaje, ale jego pełne rozkazów i poleceń monologi ustały.Nie zdziwił się zbytnio, gdy obudziwszy się następnego dnia o świcie stwierdził, że Hardman zniknął.Kerans przetarł oczy w bladym świetle poranka i pokuśtykał w dół doliny, na skraj lasu, gdzie mały strumyczek dzielił się na dwie odnogi, płynące ku odległej rzece.Spoglądając na zwieszone w ciszy ciemne gałęzie paproci, wołał słabym głosem nazwisko Hardmana i nasłuchiwał, jak stłumione echo ginie pośród ponurych pni, a potem wrócił do chaty.Przyjął odejście Hardmana bez komentarza, zastanawiając się jedynie, czy spotka go jeszcze na trasie ich wspólnej, południowej odysei.Dopóki oczy porucznika będą na tyle silne, żeby odbierać sygnały z dalekiego słońca, i dopóki nie zwęszą go iguany, Hardman będzie szedł naprzód, posuwając się po omacku przez dżunglę z głową wzniesioną do przebijających spośród gałęzi promieni.Kerans odczekał w chacie jeszcze dwa dni na wypadek, gdyby Hardman jednak postanowił wrócić, po czym sam ruszył w drogę.Zapasy medyczne już się skończyły, niósł więc jedynie zawiniątko z jagodami i rewolwer, w którym pozostały tylko dwa naboje.Sprawnego wciąż zegarka Kerans używał także w charakterze kompasu, starannie odmierzając ponadto upływ kolejnych dni nacięciami, żłobionymi każdego ranka na pasku od spodni.Ruszył w głąb doliny, brodząc w płytkim strumieniu, który miał doprowadzić go do brzegów wielkiej rzeki.Od czasu do czasu wodę siekły gwałtowne deszcze, które jednak padały teraz głównie już tylko kilka godzin po południu i wieczorem.Kiedy okazało się, że będzie musiał zboczyć kilka mil na zachód, żeby dotrzeć do rzeki, Kerans odstąpił od swoich zamiarów i poszedł dalej na południe.Gęste dżungle wzgórz zastąpił najpierw rzadki las, a potem bagna.Obchodząc je, Kerans stanął nieoczekiwanie nad brzegiem potężnej laguny.Miała ponad milę średnicy i otoczona była białym pierścieniem plaży.Z piasku wystawały najwyższe kondygnacje kilku zrujnowanych bloków mieszkalnych, wyglądających z daleka jak plażowe szalety.Kerans zatrzymał się w jednym z tych domów na jeden dzień odpoczynku, chciał bowiem opatrzyć kostkę, którą pokryła czarna opuchlizna.Wyglądał przez okno na tarczę wody i patrzył, jak popołudniowy deszcz wali w powierzchnię laguny z nieubłaganą furią.A kiedy chmury zniknęły woda wygładziła się niczym tafla szkła, Kerans rozpoznał w jej barwach wszystkie metamorfozy, które widział dotąd w swoich snach.Na podstawie znacznego wzrostu temperatury wywnioskował, że w drodze na południe pokonał już około stu pięćdziesięciu mil.Upał przenikał znów wszystko, podniósł się do stu czterdziestu stopni, i Kerans nie miał ochoty opuszczać laguny z jej pustymi plażami i cichym kręgiem dżungli.Wiedział, że Hardman wkrótce umrze, i że i on, być może, nie przeżyje długo w bezkresnych, rozległych dżunglach na południu.Pogrążony w półśnie, rozmyślał o wydarzeniach minionych lat, które doprowadziły do jego pobytu w strefie lagun centralnych i pchnęły go na drogę neuronicznej odysei.Myślał o Strangmanie i jego obłąkanych aligatorach, a na końcu, z głębokim westchnieniem żalu i czułości pomyślał o Beatrice i życiodajnym uśmiechu dziewczyny, trzymając się jej wyrazistego wspomnienia tak długo, jak tylko mógł.Potem usztywnił sobie chorą nogę, przywiązując do niej służącą mu za kulę gałąź, i kolbą pustego już rewolweru wydrapał na ścianie pod oknem wiadomość, której, jak sądził, nikt nigdy nie przeczyta:Dzień 27.Odpocząłem i idę na południe.Wszystko porządku.Kerans.Opuścił zatem lagunę i wrócił znów do dżungli.Po kilku dniach zupełnie stracił orientację, ale parł dalej na południe pośród nowych lagun, w przybierających na sile deszczach i narastającym upale, atakowany przez aligatory i olbrzymie nietoperze, niczym drugi Adam w poszukiwaniu zapomnianych rajów odrodzonego słońca [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Archiwum
|